"Bal maskowy" - Regina szczęść
"Bal maskowy" - Regina szczęść
echo24 echo24
856
BLOG

Magia namiętności – odcinek (20)

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 27

Potrzask 
Po obiedzie odwiedzili sąsiadów, jak się okazało dwa bezdzietne małżeństwa. Po godzinie kurtuazyjnej rozmowy o niczym żony mieszkających po sąsiedzku dyplomatów ustaliły z Ewą, że codziennie po śniadaniu, będą z nią grywały w kometkę. Wizyta trwała krótko, bo Marynka z Xavierem strasznie rozrabiali, co rozdrażniło bezdzietnych gospodarzy.

 
 Zgodnie z planem pod wieczór, gdy upał już nieco zelżał pojechali na bankiet do Argentyńczyków. Kierowca podstawił samochód kwadrans przed ósmą. Bernard, ubrany w jedwabny garnitur niecierpliwie czekał w holu. W końcu Ewa przyszła wystrojona w satynową suknię w ręcznie malowane kwiaty odkupioną kiedyś z kolekcji Mody Polskiej.

– Wow! Wspaniale wyglądasz, kochanie, ale nie obraź się proszę, nie masz czegoś innego do ubrania na wieczór?

– Nie podoba ci się? – zasmuciła się, albowiem uważała tę suknię za jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek miała.

– Ależ oczywiście! Śliczna suknia! – starał się naprawić gafę. – Tylko wiesz, w tutejszym klimacie...
Urażona eksmodelka odgryzła ze złością:

– Po pierwsze, nie mam nic cieńszego, a po drugie bardzo cię proszę, byś mnie nie pouczał, jak mam się ubierać.

– Najmocniej przepraszam, kochanie, nie chciałem cię urazić. Wiesz przecież, że cokolwiek założysz i tak będziesz dla mnie najpiękniejsza – wykpił się Bernard.

 
Kierowca podjechał pod bramę gigantycznej rezydencji. Od strony przestronnego ogrodu dobiegał odgłos, który wydał się Ewie znajomy. Po chwili uświadomiła sobie, że to ten sam charakterystyczny gwar, jaki wielokrotnie słyszała w Warszawie na tych wszystkich dyplomatycznych rautach, na których bywała z Bernardem.

Coś niebywałego! Jestem, bez cienia przesady na drugim końcu świata a czuję się, jakbym była w Warszawie – zdziwiła się.

Gdy podeszli bliżej okazało się, że w ogrodzie stoją ze dwie setki gości z kieliszkami szampana w ręku w dokładnie takich samych pozach, jak onegdaj na Saskiej Kępie czy na Żoliborzu.
Zupełnie jak w gabinecie figur woskowych! – pomyślała.

Gdy podeszli jeszcze bliżej usłyszała dokładnie te same dialogi, szeptanki, przechwałki, zachwyty, infantylne pytania i jeszcze bardziej głupawe odpowiedzi, jakich się nasłuchała na warszawskich salonach.

Zewsząd dolatywały hałaśliwe okrzyki wzajemnego zachwytu nad samymi sobą:
– Jak się czujesz? – Dziękuję! – Wspaniale! – A ty? – Fantastycznie! – Wow! – Ale piękna suknia! – Dziękuję! – Od Diora? – Nie, od Versace! – Piękna opalenizna! – Dziękuję! – Już po wakacjach? – Tak! – Jak było? – Cudownie! – A gdzie? – Na Majorce! – Wow! – To kapitalnie! – A gdzie mieszkaliście? – W najlepszym hotelu! – Wow! – To fantastycznie! – A ile gwiazdek? – No wiesz? – Istny pałac! – Bomba! – A wy? – Na Riwierze! – Jak było? – Fenomenalnie! – A jak w interesach? – Kapitalnie! – Kupiliśmy działkę na Antylach! – Super! – A my zainwestowaliśmy w konie pod Londynem! – Genialny pomysł! – Dziękuję!...
Wszyscy wyszczerzali zęby w starannie wystudiowanym drewnianym uśmiechu przyklejonym do twarzy. W przećwiczonych pozach bractwo szpanowało drogimi strojami, koliami, bransoletami, sygnetami, rolexami, patkami, breguetami i gamą podobnych gadżetów.
Ewa zauważyła, że wyżsi rangą dyplomaci trzymają się z dala od tego stada bufonów i przygłupio paplających trzpiotek. To była prawdziwa elita. Śmietanka dyplomacji zbyt dobrze wychowana i znająca swoją wartość wdawać się w paplaninę, czego to nie mają, w co się ubierają i gdzie spędzają urlop. Niestety ta część towarzystwa stanowiła znakomitą mniejszość i po kilku kwadransach dyskretnie opuściła przyjęcie ustępując miejsca brylującym nuworyszom.

Jeśli tak mam spędzić resztę życia, to już chyba lepsza była polska bieda – pomyślała Ewa. Zdała sobie sprawę, że o ile w Warszawie te wszystkie przyjęcia były odskocznią od mroku komuny, to tutaj, zanosiło się na to, iż dęte imprezy będą chlebem powszednim jej nowego życia.
– Żona radcy prawnego ambasady Austrii! – Bernard przedstawił Ewie wyfiokowaną damulkę.
– It is nice to meet you! – wydukała stremowana Polka dygnąwszy jak pensjonarka.
– Me, too! – How nice to see you! – pani radcowa odsłoniła dwa rzędy podejrzanie równych zębów.
– Her name is Ewa! – Bernard odwzajemnił jej uśmiech.
– Hi Ewa! – It was nice to meet you! – Hope to see you again. Bye! Bye!

– Bye! – zdążyła bąknąć Ewa.

Ledwie przeszli dwa kroki, jak Bernard znów jej kogoś przedstawiał:

– Małżonka attaché handlowego ambasady Paragwaju!

– It is nice to meet you! – Ewa miała coraz mniejszą ochotę by się kurtuazyjnie uśmiechać.

– Me, too. How nice to see you! – zagdakała połowica biznesmena, podobnie jak przed chwilą żona pana radcy.

Her name is Ewa! – powtórzył Bernard.

Hallow Ewa! It was nice to meet you! Hope to see you again. Bye! Bye!

Gdy po raz któryś z rzędu Bernard jej przedstawiał jakichś dętych kabotynów, Ewa straciła cierpliwość i szepnęła mu na ucho:
– Czy te wszystkie kretynki nie potrafią powiedzieć niczego innego?
– Nie przesadzaj, kochanie! – wyszeptał w obawie, że ktoś może usłyszeć. – To obowiązująca etykieta.
– To ja mam w nosie taką etykietę! Przecież to stado bełkotliwych kukieł.
– Ciszej! Błagam!
Strach w jego oczach niemiło ją zaskoczył.
– Czy możesz mi skombinować coś do picia? – spytała i nie czekając na odpowiedź dodała prowokacyjnie: – Przynieś mi proszę whisky najlepiej podwójną, żebyś dwa razy nie chodził!
– Oczywiście, kochanie! Już biegnę!
Czyżbym go przeceniła? – przeleciało jej przez głowę.
Znowu usłyszała nieznośne gdakanie:
– Jak się czujesz? – Wybornie! – Dziękuję! – A ty? – Znakomicie! – Wow! – Ale piękny brylant!...
Na dłuższą metę nie zniosę tego debilnego jazgotu! – zatrwożyła się nie na żarty. Ja się tu chyba nigdy dobrze nie poczuję! Bo wychowałam w domu, gdzie się hołdowało kompletnie innym wartościom. A może, dlatego, że pochodzę z kraju przehandlowanego w Jałcie i zniewolonego przez czerwony reżim? Kraju, gdzie ludzie mają w podświadomości smutek i wzajemną nienawiść, a radość jest uznawana za ułomność duszy??? Być może? Ale ja się już nie zmienię i na dobrą sprawę wcale nie chcę.
Zaczynała sobie uświadamiać, że się znalazła w swoistym potrzasku. Że chcąc wyrwać się z kraju wiecznie smutnych ludzi wpadła w świat bezmózgiej szczęśliwości, opanowany przez wiecznie zadowolonych z siebie jamochłonów.
– A nie mówiłem, że będzie cudownie! – tokował uszczęśliwiony Bernard niosąc podrasowanego drinka.
Spojrzała na niego, nie kryjąc niechęci.
– Źle się bawisz?
– Trochę mnie boli głowa.
– Nic dziwnego, kochanie! Zbyt dużo wspaniałych wrażeń na raz.
Co za bęcwał! – pomyślała ze wzgardą.
Chciała jeszcze coś dopowiedzieć, lecz uznała, że szkoda zachodu.
 
Odmóżdżenie 
Wczesnym rankiem Bernard jak zwykle pojechał do pracy. Ewa kończyła z dzieciakami śniadanie w ogrodowym patio.
– Bom Dia! – rozległo się chóralne powitanie.
Do ogrodu właśnie wchodziła właśnie grupa czarnoskórych mężczyzn, taszczących ogrodowe narzędzia.
– To nasi ogrodnicy – wyjaśniła Lusesita, kalecząc angielski. Pedro zajmuje się sprawdzaniem, czy do basenu nie wlazły nocą jakieś gady, a także wyławianiem liści – wskazała najwyższego, z długą tyczką w dłoni. – Jesus pielęgnuje trawy niskie – poklepała po plecach śmiesznego kurdupla z sekatorem. – Palladino podcina trawy wysokie – spojrzała w kierunku wspartego o drabinę wyrośniętego chudzielca. – Diego zajmuje się kwiatami – uśmiechnęła się do rubasznego grubasa. – A Mario....
– Dosyć! Już dosyć! Bo i tak nie spamiętam – złapała się za głowę Ewa.
Słońce wspinało się coraz wyżej i zaczynało się robić upalnie. Dryblas coś meldował po portugalsku.
– O co chodzi? – zapytała Ewa.
– Pedro mówi, że przeglądnął basen i można się kąpać.
– Huraaa! – uradowały się dzieci.
– Proszę nie wchodzić beze mnie do wody! – napomniała Ewa. – Jak tylko się przebiorę, popływamy razem.
Pływała do utraty sił, nie spuszczając oka z dzieci. W końcu znudzona monotonnym pokonywaniem długości basenu przysiadła na marmurowym obrzeżu przyglądając się rozbawionym brzdącom. Nie była do końca pewna, czy Pedro wystarczająco dokładnie spenetrował basen.
– Chryste! Ale nuda! – westchnęła i ponownie wskoczyła do wody. 
Próbowała się opalać, lecz słońce prażyło zbyt mocno. Znowu dała nurka. A myślą, że to jej pływanie zaczyna przypominać zachowanie fok w zoo.
– Hello! Hello! Good morning! – piały szczerząc zęby sąsiadki, które zgodnie z obietnicą przyszły pograć w kometkę.
– Good morning Mary! Good morning Kate! – ucieszyła się znudzona gospodyni.
– Jak się czujesz? – zapytały chórem sądziadki.
– Strasznie mi się nudzi – wyznała szczerze Ewa. – A wy?
– Wspaniale! – zaszczebiotała Mary. – Fantastycznie! – zapiszczała infantylnym głosikiem Kate.
Nestor przyniósł rakietki i rozciągnął siatkę w zacienionej części ogrodu.
– Piękny dzień! Nieprawdaż? – spytały sąsiadki chórem, jakby odgrywając wyuczoną kwestię.
– Tak, ale straszny upał! – zgasiła je Ewa.
Boisko było gotowe do gry. Sąsiadki grały razem przeciw pani domu. Mary zaserwowała tak beznadziejnie, że lotka ledwie co przeleciała za siatkę.
– Wow!!! Ależ fantastyczne uderzenie! – zapiała z podziwu Kate.
Jeśli to był dobry serw, to ja jestem mistrzynią Wimbledonu – pomyślała Ewa.
Po serwisie pani domu, lotkę odbiła pokracznie Kate.
– Wow!!! Super!!! Cóż za fenomenalny return! – zachwyciła się Mary.
No nie, bez przesady! Odbiła jak ostatnia łajza, a tamta ją chwali – przeleciało przez myśl Ewie.
Po krótkiej wymianie Kate wpakowała lotkę w siatkę.
– Prawie idealnie! Cudowne zagranie! – Mary znowu wychwalała partnerkę.
To chyba jakieś kretynki! – warknęła pod nosem Ewa i celowo zepsuła serwis.
– Wow!!! Kapitalnie!!! Prawie as! – przekrzykiwały się sąsiadki.
Gdy po raz któryś z rzędu po ewidentnym błędzie zapiały z zachwytu, Ewę ogarnęła furia.
Jak jeszcze raz wpadną w podziw po jakimś szmatławym zagraniu, to mnie krew zaleje i powiem tym dziumdziom, co o nich myślę! – przygryzła ze złości wargi.
Kate wywaliła lotkę na dwumetrowy aut.
– Ależ cudowne zagranie! Lotka prawie w korcie! - cmoknęła z uznaniem Mary.
Ewa nie wytrzymała:
– Jak to fenomenalne? Przecież to był ewidentny aut!
Sąsiadki spojrzały wymownie po sobie, zgorszone jej reakcją.
– Ewa! No, może faktycznie był aut! Ale jakie uderzenie! Pamiętaj! Zawsze trzeba myśleć pozytywnie! – tłumaczyły na zmianę.
To jakieś kompletne przygłupy – pomyślała Ewa składając się do serwisu.
Grały jeszcze z dziesięć minut i w tym czasie padło więcej pochwał, wyrazów podziwu, uznania i fascynacji niż pada na finałowych meczach Wimbledonu.
– Fantastycznie sobie pograłyśmy Ewo, nieprawdaż?! – piszczały rozanielone sąsiadki, odsłaniając zęby w hollywoodzkich uśmiechach.
Ewa zbyła je milczeniem, pomyślawszy skrycie - jeśli mam z nimi grywać, co rano to chyba poproszę Bernarda by mi kupił bilet powrotny do Polski.
– Bay, bay, darling! Jutro znów zagramy! – trajkotały na odchodnym sąsiadki.
 
Nuda 
– Czy mogę już zabrać dzieci? – rozległ się głos panny Madaleine. – Sądzę, że już nazbyt dużo czasu zmarnowały.
– Tak, proszę! – zgodziła się chętnie Ewa, gdyż kończył jej się koncept wymyślania dziecięcych zabaw.
Popływała chwilę, wzięła zimny prysznic i przysiadła w cieniu.
Dopiero jedenasta! – westchnęła zerknąwszy na zegarek. Ale nuda! I jeszcze do tego, ten cholerny upał. Zrobię sobie drinka – przeszło jej przez głowę, lecz porzuciła ten zamiar, przypomniawszy sobie, iż ostatnio zbyt często sięga po alkohol.
Czas dłużył się niemiłosiernie.
W końcu przywołała Lusesitę:
– Czy wiesz, jak się otwiera garaż?
– Tak proszę pani! Zaraz pani pokażę.
W garażu czekał jej ogier z kluczykiem w stacyjce.
– Przejadę się trochę – powiedziała do służącej oblewając się rumieńcem.
 
Smutek 
Mijały kolejne, beznadziejnie podobne do siebie dni. Życie upływało według niezmiennego schematu. Rano wspólne śniadanie z Bernardem. Potem basen i zabawa z dziećmi. Około dziesiątej kometka z sąsiadkami. Po grze, znowu basen. Lunch, na który pan domu nigdy nie mógł zdążyć. Znowu pływanie tam i z powrotem, jak foka w klatce A kiedy Bernard wracał późnym popołudniem, trzeba się było szykować na kolejny bankiet. Ewa zaczęła sobie uświadamiać, iż chociaż ma wszystko, to de facto żyje w rajskiej klatce osamotniona pośród obcych ludzi i coraz bardziej zmęczona intelektualną pustką.
Na zakupy do miasta jeździła niechętnie, gdyż ją dręczyła świadomość, że korzysta z nie swoich pieniędzy. I choć Bernard wyrobił jej książeczkę czekową korzystała z niej rzadko. A jak już musiała coś kupić ogarniało ją poczucie wstydu i upokorzenia. Nie pomagało, że Bernard tłumaczył, iż pilnowanie służby to też praca, za którą należy jej się honorarium. Popadała w coraz gorszy nastrój. Nie miała, z kim porozmawiać, bo nikt ze służby nie znał angielskiego, nie mówiąc o ich dziwnej mentalności. Lokaj, co prawda znał język, ale od pamiętnego dnia, kiedy znieważyła jego chlebodawcę po aferze z wężem unikał jej przy każdej okazji.
Z czytaniem też był problem. O polskich książkach nie było, co marzyć. A jak zadzwoniła do rodzimej ambasady, jakiś komuch zbył ją w kilku szorstkich słowach pouczając rodaczkę, że to poważny urząd, a nie biblioteka. Próbowała czytać po angielsku, lecz nie znała na tyle języka, by czerpać z tego satysfakcję. Zostawały tylko banalne żurnale i belgijska kolorowa prasa.
Zaczęła sobie uświadamiać, że wpadła z deszczu pod rynnę. To prawda, że w Polsce było biednie, brudno, szaro i ponuro, ale nigdy nie było nudno. Coraz częściej wspominała grupę przyjaciół Krzysztofa, w większości studentów, ale także już pracujących prawników, lekarzy, dziennikarzy, artystów przywołując na pamięć, jakie to było interesujący dyskusje i nierzadko myślała o tym do białego rana. Z łezką w oku wracała myślą do ich skromnego mieszkania zawsze pełnego interesujących ludzi. Wspominała arcyciekawych dysputy, polemiki, debaty, rozprawy, wymiany stanowisk. Ze wzruszeniem myślała, jak w tym ciasnym mieszkaniu, przy zakazanej muzyce, w aurze spowitej papierosowym dymem spotykała się cała krakowska bohema. I choć brakowało tlenu, wszyscy byli szczęśliwi. Ot, przewrotny paradoks komuny. Zaczynało do niej docierać, że tutaj w Brazylii, na tej „ziemi obiecanej”, zanosiło się na to, że będzie zdana na samotną egzystencję pośród bezrozumnych kukieł z gatunku sąsiadek zza miedzy.
Ta niewesoła perspektywa sprawiała, że się stawała coraz bardziej przygnębiona i nerwowa.                                                                                                                                                                                                                                                                          
Coraz częściej myślała o Polsce i choć uciekała od tych myśli również o Krzysztofie.
Pewnego dnia usiłowała sobie przypomnieć, jak wyglądało ich codzienne życie, kiedy zamieszkały z Marynką u niego w Krakowie.
- Co myśmy w ogóle jedli? Przecież to było nie tak dawno, a ja kompletnie nie pamiętam!  Zaczynała rozumieć, że się z Krzysztofem tak bardzo kochali, iż sprawy doczesne zupełnie ich nie interesowały.
- Ach! Już wiem! Pamiętam, że Marynka zajadała na okrągło te swoje ukochane grzanki z weki, a myśmy jedli na okrągło puszkowane skumbrie w pomidorowym sosie, które od czasu do czasu rzucano na rynek.
- A co myśmy jedli, kiedy przychodzili goście? Przecież musiałam coś podawać – szperała w pamięci. Ach! Już wiem! Moim koronnym daniem był homar robiony z dorsza.
Wspominała jak Krzysztof stawał w kolejce pod sklepem rybnym już o szóstej rano. Jaj z pietyzmem gotowali zdobycznego dorsza na wolnym ogniu, żeby się nie rozgotował, lecz rozwarstwił na płatki. Przypomniała sobie, jak do gotującej wody dodawała laurowe liście i angielskie ziele, a co najistotniejsze – łupinkę cebuli, żeby mięso nabrało różowawej barwy. Wzruszona, poczuła zapach dochodzącego dania. Potem sami kręcili majonez, bo o dostaniu w sklepie nie było, co marzyć. Krzysztof wyjmował z kredensu starą, kamionkową makutrę, jaka się jeszcze ostała po mamie. Przypomniało jej się, z jaką troską brała do ręki jajko kupione od wiejskiej baby, jak je rozbijała o brzeg miski i oddzieliwszy białko wylewała żółtko dno makutry, a Krzysztof drewnianą pałką, rozcierał je po ścianach karbowanej michy dolewając oleju kropelka po kropelce. Stanął jej przed oczami przygotowywany wcześniej emaliowany czajnik z ciepłą wodą, bo jak się Krzysztofowi chlupnęło za dużo oleju wzywała pomocy, a on nie przestając kręcić, zawsze w jedną i tę samą stronę, ratował ścinający się majonez odrobiną ciepłej wody. Przypomniała sobie, że w tym uświęconym domowym obrządku uczestniczyła zawsze Marynka, która z wypiekami na buzi wpychała głowę do makutry. Obudziło się wspomnienie, jak tym domowym majonezem obkładała płatki różowego mięsa, wszystko dekorowała natką zielonej pietruszki i danie wyglądało jak królewski homar.
- Matko, jaka ja wtedy byłam szczęśliwa! – jęknęła.
Obtarła wierzchem dłoni załzawione oczy i zdała sobie sprawę, że jeśli między dwojgiem ludzi jest prawdziwa miłość, to tak niewiele potrzeba do szczęścia.
 
Erupcja 
Coraz częściej przyłapywała się, że pod koniec śniadania ogarniał ją lęk przed wizytą sąsiadek, które bez względu na pogodę, nastrój czy chorobę wpadały na kometkę byleby tylko utrzymać figurę. A gdy do jej uszu dolatywał jazgot tych wiecznie zadowolonych z siebie kretynek dostawała gęsiej skórki. Coraz trudniej było jej znosić te ich obłudne zachwyty i bezkrytyczne pochlebstwa. Nie mogła zrozumieć, ich filozofii życia. Że się nigdy nie wdawały w jakąś sensowną dyskusję. Nie skomentowały przeczytanej książki, oglądniętego filmu czy programu z telewizji. Nic tylko bezustanne pochwały i wzajemna adoracja samych siebie.
Coraz częściej miała na końcu języka, żeby im wygarnąć: Czy ich nigdy nie bolą zęby? Czy nie miewają miesiączki? Czy je nie dopada chandra? Czy ich dzieci nigdy nie chorują? Czy się nigdy nie sprzeczają z mężem? Czy się w ogóle potrafią czymkolwiek przejąć? O kogokolwiek troszczyć? Czy cokolwiek w ogóle czują?
I gdyby nie Bernard, to by je na pewno o to zapytała. Codzienne wizyty tych durnych istotek stresowały ją do tego stopnia, że zanim przyszły musiała się napić. Aż wreszcie zwierzyła się Bernardowi. Jednakże, gdy bliska płaczu wyznała mu bez ogródek dręczący ją problem, on przez chwilę milczał, po czym się odezwał w dziwnie chłodnym tonie:
– Kochanie! Zapamiętaj sobie, że w naszym środowisku obowiązują dwie żelazne zasady.
Sięgnął po papierosa, co mu się rzadko zdarzało.
– Pierwsza, to pozytywne myślenie, a druga, moja droga, to towarzyska poprawność.
Ewa spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
– Kiedyś to może zrozumiesz, choć będzie ci trudno, gdyż wy Polacy macie jakąś dziwną skłonność do utożsamiania tych zasad z cenzurą i ograniczaniem  wolności słowa, a jeszcze do tego, macie wrodzone ciągotki do samo umartwiania.
Ewa nie wytrzymała:
– Co ty bajdurzysz, człowieku?! Jakim prawem mnie pouczasz?! Kto ci dał na to mandat?! Znam cię już prawie dwa lata i nigdy jeszcze nie widziałam, żebyś z własnej woli wziął do ręki jakąś książkę, żebyś jasno wyraził własne zdanie, żebyś się czemuś sprzeciwił, albo kogoś skrytykował, kiedy wygaduje ewidentne bzdury. Całe twoje życie to korna uległość wobec tych wszystkich pieprzonych instrukcji i procedur, jakie twoja ambasada dostaje gdzieś z góry. Oni ci podsuwają już przeżutą, lekkostrawną papkę, którą trzeba jedynie przełknąć. Czy ty tego nie widzisz, że to oni za ciebie decydują, co masz jeść, gdzie masz mieszkać, kogo masz zatrudnić, co masz robić za dnia, gdzie masz pójść wieczorem, jak masz spędzać czas wolny od pracy?
Przełknęła ślinę, bo aż ją zatykało z emocji:
– Przecież sam mi pokazywałeś zalecenia twoich pryncypałów, co masz w tej kadencji zobaczyć w Brazylii, jakich ludzi poznać, z kim się zaprzyjaźnić, kogo unikać, w jakim towarzystwie bywać, o czym rozmawiać, w jakich kwestiach milczeć i broń Boże niczego nie nazywać do końca!
Poczerwieniała z wściekłości:
– I jeśli to jest ta wasza pieprzona towarzyska poprawność, to ja wychodzę z tej gry!
Zrobiła sobie podwójnego drinka:
– Pozytywne myślenie! Następny debilizm! Bernard! Ja już dłużej nie zniosę bezmózgowia naszych sąsiadek zza miedzy i nie tylko! Czy ty nie widzisz, że to bezmózgie jamochłony? Z wszystkiego zadowolone, wiecznie wyszczerzone zęby, nawet na psie gówno powiedzą, że piękne!
Zapadła chwila nieprzyjemnej ciszy.
Aż Bernard się odgryzł:
– Ale one, w przeciwieństwie do ciebie, są wolne od stresów!
Stanął na środku salonu w profesorskiej pozie:
– Umiejętność dostrzegania pozytywów jest miernikiem zdrowia psychicznego, zapamiętaj sobie! Takie osoby znacznie rzadziej chorują! W większości przypadków pozytywne myślenie eliminuje brak pewności siebie!
– Ale ja wcale nie chcę być cząstką bezrozumnej większości! – uniosła się. – Poza tym pozytywne, nie musi znaczyć naiwne i durne! Nie czujesz różnicy?
– Nie bardzo rozumiem!
– Tak właśnie myślałam! – zaśmiała się szyderczo.
Pociągnęła kilka tęgich łyków.
– Bernard! Ja już nie wytrzymuję gdakania tych nowobogackich przygłupów tokujących jałowo na tych nudnych, jak flaki z olejem bankietach!
– Możesz sprecyzować dokładniej, o co ci chodzi? – spytał skonsternowany dyplomata.
Ewa wpadła w furię. Przybrała aktorską pozę i zaczęła infantylnym falsetem przedrzeźniać znajome Bernarda:
– Jak się czujesz kochanie? – Wspaniale!!! – A ty? – Fantastycznie!!! – Wow! – Ale śliczna suknia!!! – Od Diora, czy od Versacze?!!!...
Musiała zrobić pauzę, bo jej brakło tchu.
 – Czy teraz do cholery rozumiesz?!
Bernard z lekka pobladł, a ona gardłowała dalej:
– Czy ty nie widzisz, że ja już tym wszystkim rzygam?! Nie widzisz, że ci ludzie nie mają nic do powiedzenia? Że nic nie czują! Niczego nie przeżywają! Że już dawno zapomnieli, po co żyją! Że wszystko, co mówią jest udawane, nieszczere, na pokaz, dla szpanu!!!
Rozbeczała się na dobre.
Zdenerwowany dyplomata przerwał ten wywód:
– Nie obraź się kochanie, ale chyba zbyt długo żyłaś z dala od cywilizacji. Z czasem się przyzwyczaisz.
„Zbyt długo żyłaś z dala od cywilizacji” – na te słowa coś zgrzytnęło w jej mózgu, jakby ktoś potrącił igłę gramofonu.  
Po raz pierwszy od przyjazdu do Brazylii pomyślała poważnie o powrocie do Polski.
– I nie myśl, że dla twojej kariery będę udawać kogoś, kim nie jestem, robić dobrą minę do złej gry, bezrozumnie naśladować trendy. Zrozum, to nie w moim stylu, to wbrew mojej naturze! To prawda, że my w Polsce żyjemy w sowieckiej niewoli, ale czy ty nie rozumiesz, że wy wszyscy upajający się wolnością nie macie pojęcia, że w tych wszystkich luksusach staliście się niewolnikami pieniądza? I coraz częściej się zastanawiam, które zniewolenie jest gorsze?
Spojrzała mu w twarz i zagroziła nie na żarty:
– I zapamiętaj sobie! Jeśli mnie będziesz zmuszał, żebym była taka, jak te wszystkie odmóżdżone kukły, odejdę od ciebie!
 
Krzysztof Pasierbiewicz
 
Poprzednie odcinki
Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1
Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2
Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3
Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/656229,magia-namietnosci-odcinek-4
Odcinek 5 - http://salonowcy.salon24.pl/657287,magia-namietnosci-odcinek-5
Odcinek 6 - http://salonowcy.salon24.pl/658332,magia-namietnosci-odcinek-6
Odcinek 7 - http://salonowcy.salon24.pl/659352,magia-namietnosci-odcinek-7
Odcinek 8 - http://salonowcy.salon24.pl/663294,magia-namietnosci-odcinek-8
Odcinek 9 - http://salonowcy.salon24.pl/664343,magia-namietnosci-odcinek-9
Odcinek 10 - http://salonowcy.salon24.pl/665542,magia-namietnosci-odcinek-10
Odcinek 11 - http://salonowcy.salon24.pl/666809,magia-namietnosci-odcinek-11
Odcinek 12 - http://salonowcy.salon24.pl/668102,magia-namietnosci-odcinek-12
Odcinek 13 - http://salonowcy.salon24.pl/669424,magia-namietnosci-odcinek-13
Odcinek 14 - http://salonowcy.salon24.pl/670679,magia-namietnosci-odcinek-14
Odcinek 15 - http://salonowcy.salon24.pl/672020,magia-namietnosci-odcinek-15
Odcinek 16 - http://salonowcy.salon24.pl/672915,magia-namietnosci-odcinek-16
Odcinek 17 - http://salonowcy.salon24.pl/674045,magia-namietnosci-odcinek-17
Odcinek 18 - http://salonowcy.salon24.pl/675911,magia-namietnosci-odcinek-18
Odcinek 19 - http://salonowcy.salon24.pl/676952,magia-namietnosci-odcinek-19
 

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura