echo24 echo24
1143
BLOG

TAK! TAK! NIE DA SIĘ ZABIĆ NASZEJ POLSKIEJ DUSZY!

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 8

 

         Ilustracja muzyczna:http://www.youtube.com/watch?v=9x-lgefPuss    

Znacie mnie z bezlitośnie ciętego języka, ale dzisiaj będzie zupełnie inaczej.  

Bowiem, jak się okazuje, życie potrafi pisać wręcz niesamowite scenariusze.   Ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem patrzę na leżące przede mną dwa indeksy. Jeden mojej córki jedynaczki, która tego roku rozpoczęła studia i drugi mój, który przed paroma godzinami otrzymałem z rąk Jego Magnificencji Rektora mojej Alma Mater Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.  

Ta uczelnia, z którą związałem całe swoje życie, chyba, jako jedyna, kultywuje piękną tradycję immatrykulowania swoich absolwentów z okazji 50 rocznicy rozpoczęcia studiów, którzy jako asumpt przekroczenia edukacyjnego rubikonu otrzymują nowy indeks, co odebraliśmy dzisiaj tak, jakby nam ktoś podarował drugie życie.  A przyjechali wszyscy, którym zdrowie pozwoliło, z Polski, z Eurpoy i dalekich krajów. Stawili się o dziewiątej rano na zbiórce w Kolegiacie Studenckiej im. św. Aanny w krakowie, jak wielka kochająca się rodzina.  

Nowy indeks wręczał nam kończący drugą kadencję pan Rektor Antoni Tajduś. Celowo pomijam długi rządek tytułów naukowych przed jego nazwiskiem, bo to przede wszystkim urodzony rektor nad rektorami i pełną gębą gospodarz, który bez cienia przesady przemienił naszą Uczelnię z szaroburego slumsu w prawdziwie europejski Uniwersytet.  

W przeciwieństwie do budowniczych autostrad, faktycznie pozapinał wszystko na ostatni guzik. Nowe budynki, sale wykładowe i laboratoria, wysokiej klasy sprzęt audiowizualny, pięknie odnowione elewacje wydziałowych pawilonów, nowe drogi wewnętrzne, stylowe latarnie, parkingi, boiska, pływalnia, galeria rzeźb plenerowych i pielęgnowana pieczołowicie wszechobecna zieleń. Wreszcie, bez kompleksów przed światem możemy być dumni żeśmy tutaj studiowali.  
 
Patrzę na te dwa indeksy, które dzieli od siebie równe pół stulecia i wyświetla mi się przed oczami czas moich przeuroczych studiów na Wydziale Geologiczno-Poszukiwawczym. Bardzo bym chciał się z Wami podzielić wszystkimi wspomnieniami. Ale to niemożliwe, gdyż wiodłem życie studenckie tak wartkie, że w trylogii bym tego nie zmieścił. Podzielę się z Państwem natomiast wspomnieniem pewnej sekretnej studenckiej przygody zatytułowanym „Jezioro łabędzie”, które dedykuję panu Rektorowi.  

"Jezioro łabędzie

Najwspanialszą studencką balangę odbyłem w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym, gdy byłem na drugim roku swych hulaszczych studiów. Wówczas w Krakowie, z okazji sześćsetlecia Uniwersytetu Jagiellońskiego odbyły się, stosownie do rangi rocznicy, chyba najdłuższe w świecie żakowskie Juwenalia, które nie uwierzycie, trwały nieprzerwanie dziesięć dni i nocy.  
Po uroczystej Mszy świętej w studenckiej kolegiacie im. Św. Anny, kiedy nie tylko w kościele, ale i na Plantach brakowało miejsca, pochód akademicki przeszedł majestatycznie spod Collegium Maius pod Bazylikę Mariacką, gdzie Prezydent Krakowa uroczyście ogłosił otwarcie Juwenaliów wręczając braci żakowskiej pęk kluczy od miasta.   

Od tej chwili, przez blisko dwa tygodnie, we wszystkich możliwych miejscach pod Wawelem tętniła spontaniczna, ani na chwilę nieustająca gigantyczna balanga nieznająca jutra. 

Już na samym początku owej maskarady poznałem pewną prześliczną studentkę, zdało się nieznającą jeszcze mocy swej urody, nie mówiąc o seksapilu, jaki oprócz niej miała wtenczas tylko Marilyn Monroe. Nie dziwicie się tedy, iż chciałem jak najprędzej poznać i ocenić smak tego, co miała pod letnią sukienką.

Po którejś z kolei nocy szaleństwa wracałem z nią z całonocnej żakowskiej imprezy. W budzącym się brzasku letniego poranka, wiedzeni zapachem pieczonego chleba, trafiliśmy do małej prywatnej piekarni, gdzie obnażeni piekarze miesili rosnące ciasto. Ta seksowna scena wzbudziła na naszych karkach, znany wszystkim kochankom magiczny „przeskok iskry”, wzniecając w nas nie tylko wilczy apetyt na ciepły kęs świeżego chleba, lecz również nieodparte pragnienie porannej miłości. 

Dobroduszni piekarze dali nam prosto z pieca pachnący razowiec, a my niecierpliwie poczęliśmy szukać kąta, gdzie moglibyśmy się wreszcie do siebie przytulić. 

Niestety, jak to wtedy było, nie miałem wolnej chaty. Idąc bez celu przed siebie, zaszliśmy do uśpionego Parku Krakowskiego, gdzie było niewielkie bajorko z przycupniętą przy brzegu małą, zieloną budką dla łabędzi, które tą wczesną porą jeszcze smacznie spały.    

Wtenczas mi wpadło do głowy, by nie bacząc na metraż, dokonać skoku na łabędzią chatę. Zacząłem, więc kombinować, jakby wywabić te ptaki z ich przytulnej budki. Choć głód mi skręcał kiszki, pragnienie miłości przeważyło, i bez namysłu, poświęciłem razowiec na karmę.


Wszystko szło jak po maśle, gdyż wygłodniałe po nocy łabędzie, jak tylko zwietrzyły poranne śniadanie, z dziecinną łatwością dały się wywabić, a moja blondyneczka, pojąwszy migiem, co zaplanowałem wślizgnęła się jak piskorz do ptasiej alkowy.

Gdy bezrozumne ptaki pochłaniały łakomie swe pierwsze śniadanie, my, nareszcie szczęśliwi, wiliśmy sobie gniazdko w zdobycznej sypialni.   Boże jak było cudownie! Do śmierci będę pamiętał zmieszany z zapachem siana słoneczny zapach skóry mojej blondyneczki. A było tak wspaniale, dziko i płomiennie, iż omdleli z rozkoszy zapadliśmy w głęboki jak studnia, szczęśliwy sen nocy letniej.

Musieliśmy spać bardzo długo, bowiem wyglądnąwszy przez szparkę zoczyliśmy ze zgrozą, że dzień dawno się zbudził, a park jest pełen ludzi leniwie spacerujących w majowym słoneczku. Co gorsza, że nasza sypialnia otoczona jest wieńcem młodych matek z dziećmi.   Wówczas, z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że przytulne gniazdko stało się pułapką, z której nie ma wyjścia przynajmniej do wieczora, kiedy te wszystkie bachory wreszcie się wyniosą na Bolka i Lolka. Nie było tedy innego sposobu jak cierpliwie czekać. 

Niestety upał się wzmagał, a gdy w samo południe bezlitosne słonko wsparło się o daszek naszej rezydencji, w środku zapanował tak nieznośny zaduch, iż musiałem zarządzić, nie bacząc na skutki, niezwłoczną ewakuację.  
W straszliwej ciasnocie, założyliśmy na siebie zmiętoszone stroje. Moja partnerka miała złotą suknię damy kameliowej, a ja byłem przebrany za Zorro, ówczesnego idola wszystkich dzieci w kraju. Gdyśmy się wyczołgali z zatęchłej pułapki, otoczyła nas chmara ucieszonych brzdąców wrzeszczących z zachwytem: - Mamo! Popatrz! Zorro!!! Z jakąś śliczną panią!   A my, skłoniliśmy się szarmancko jak to czynią aktorzy w finałowych scenach, i nie czekając na bisy, daliśmy nogę z parku, by znowu dołączyć do tętniącej w mieście barwnej żakinady.

Następnej nocy chcieliśmy znowu zajrzeć do łabędziej budki, ale dumne ptaki nie były aż takie głupie, jak nam się zdawało.... tyle opowieści.  

Życzę Państwu miłego wieczoru.  
Krzysztof Pasierbiewicz (nauczyciel akademicki)  

P.S.
Przepraszam, że nie odpowiem dzisiaj na Wasze komentarze, ale pędzę na uroczysty bankiet.
 
P.P.S.
Miałem coś dopisać w nocy, ale zalała mi się klawiatura.  Lecz nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bowiem dzisiaj rano pojechałem kupić nową do studenckiego miasteczka, gdzie ostatni raz byłem przed czterema dekadami.  

Jak chodzi o tak zwany rytm życia studenckiego w zasadzie nic się nie zmieniło przez te lat czterdzieści, poza tym, że w samym centrum żakowskiego City wystawiono gigantyczny supermarket z nad wyraz obficie zaopatrzonym stoiskiem wód wyskokowych, dostępnych - ale im teraz dobrze! - w trybie całodobowym. A jak stałem w kolejce do kasy podpatrzyłem, że największym powodzeniem cieszyły się podobnie, jak pięćdziesiąt lat temu ranne piwko i kefirek, tyle, że teraz  zamiast barów mlecznych mają gorące kubki.  

Jako że sklep komputerowy zaczynał działalność dopiero o dziesiątej, przeszedłem się po studenckim kampusie. Przy pięknej pogodzie, w blasku majowego słońca, pod drzewami, jak u Édouarda Maneta, na trawie, jadły „śniadanie” grupki żyjących chwilą młodych ludzi niebojących się jeszcze jutra. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościłem, lecz tym razem piknęło mnie w sercu, że „to se ne wrati”.  

Było słychać beztrosko radosny śmiech wolnych od trosk, cieszących się życiem młodych ludzi i wielojęzyczną mowę. I na dobrą sprawę chyba po raz pierwszy odkąd Polska weszła do Unii poczułem, że mieszkam w Europie.   Ale szybko powróciłem na ziemię, gdy spostrzegłem, że miasteczko studenckie żyje w swoistej symbiozie z chmarą lokalnych meneli, którzy jak sępy wyczekują, a to na pusty karton po czystej wyborowej, a to na rzuconą na trawę, niedopitą puszkę piwa.  
 
No, ale czas opowiedzieć jak było wczoraj na bankiecie.    

Otóż, jak tylko się skończyły oficjalne przemówienia, bractwo ruszyło do boju. Szef Katedry Surowców Energetycznych, pan profesor Wojciech Górecki, jeden z tych nielicznych Profesorów, któremu po nominacji nie odbiło, a jeszcze do tego fachowiec nad fachowcami, który o gazie łupkowym wie, jeśli nie wszystko to prawie zadbał, żeby nikomu niczego nie zbrakło, a profesor Kazimierz Twardowski dopilnował, żeby wszystko grało jak zegarku.  

Koło dziewiątej teren opuścili niedomagający na zdrowiu. O dziesiątej asceci, nudziarze i melepeci. A do końca została na placu boju, nad podziw liczna, starannie oddestylowana szpica immatrukulantek i immatrykulantów, którzy po raz pierwszy przekroczyli mury uczelni w roku tysiąc dziewięćset, sześćdziesiątym drugim ubiegłego wieku. W ostatniej chwili dołączył owiany legendą kolega Kaziu Krzak, któremu kardiolodzy z oddziału intensywnej terapii medycznej założyli dwa stenty po zawale, ale się zerwał z łóżka i dał nogę ze szpitala oszwabiwszy czujność pielęgniarek.    

Z lekka zszokowany witalnością immatrykulowanych birbantów wodzirej z Zespołu Pieśni i Tańca Akademii Górniczo-Hutniczej wraz ze swoją orkiestrą odpowiednio podkręcili atmosferę.      

Zaczęło się jak zawsze niewinnie od „szła dzieweczka do laseczka”.  

Ale upał i ciepła (niestety) wódeczka otworzyły polskie dusze i poleciało ciurkiem: „czerwony pas”, „hej sokoły”, „góralu, czy ci nie żal” i tak dalej.   I pękły okowy fałszywego obciachu. Zabiły polskie serca! Wzburzyła się krew ułańska! Puściły kajdany. Ktoś zaintonował pieśń: „nie ma, nie ma Ukrainy, zabrały ją s...syny”.  

No i poleciało, jak z górki: Podegrana w stosownym momencie melodia świętego dla Polaków hymnu: „Marsz, marsz Polonia nasz dzielny narodzie!” przełamała barierę lęku przed pręgierzem poprawności politycznej. Wszyscy zerwali się z krzeseł i z prawą ręką na sercu a lewą wzniesioną ku górze z palcami złożonymi w znak „Victorii” śpiewali ze łzami w oczach, jak wtedy, kiedy „Solidarność” walczyła o wolną Polskę.  

Późną nocą wszyscy rozchodzili się do domów i hoteli trzymając się mocno za ręce. Na koniec, jak polska drużyna przed decydującym meczem, zaśpiewaliśmy pospołu: „Stańmy bracia wraz! Póki mamy czas!”.  

Tak! Tak! Kochani! Nie da się zabić naszej polskiej duszy!  

Pozdrawiam wszystkich serdecznie,  

Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
 
Patrz również:
 
 
 
 
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości