Krakowskie Juwenalia 1964
Krakowskie Juwenalia 1964
echo24 echo24
863
BLOG

„Podaj hasło!” – Odcinek (4)

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 1

„Podaj hasło!” – Odcinek (4)

Motto muzyczne: https://www.youtube.com/watch?v=ZOkhslPrNPs

Wstęp do niniejszego odcinka:

Podjąłem w tym serialu odważną próbę obalenia przeze mnie, z jednej strony jako birbanta krajowej ekstraklasy, lecz ze strony drugiej człowieka nauki, moim zdaniem niezdrowo błędnego stereotypu, że ludziom szacownym i uczonym odrobina szaleństwa nijak nie przystoi. Starałem się tedy dowieść, że spontaniczna zabawa nie tylko nikomu nie szkodzi, a wręcz przeciwnie, wyzwala z ludzi swoiście odnawialną energię i świeżą moc twórczą. Bo, jak pisał Tatarkiewicz bez cząsteczki szaleństwa niemożliwe jest osiągnięcie prawdziwego szczęścia, ja zaś dodam, że dobra zabawa jest Sztuką, a w Sztuce i w Nauce również, brak woli życia i szalonej wyobraźni z reguły tłumi talent i kaleczy intelekt często bezpowrotnie niwecząc szansę sukcesu, co z kolei skutkuje hamującym prawdziwy postęp stanem mędliwej upierdliwości nieprzyjaznej ludziom ...

 

„Jezioro łabędzie” – Ta nasza młodość! Ten piękny czas!

Motto:
Kto żyje bez szaleństwa, mniej jest rozsądny niż mniema
(François de La Rochefoucauld)

Najwspanialszą studencką przygodę przeżyłem w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym, gdy byłem na drugim roku swych hulaszczych studiów. Wówczas w Królewskim Mieście Krakowie, z okazji sześćsetlecia Uniwersytetu Jagiellońskiego odbyły się, stosownie do rangi rocznicy, chyba najdłuższe w świecie żakowskie Juwenalia, które nie uwierzycie, trwały nieprzerwanie dziesięć dni i nocy.

Po uroczystej Mszy świętej w studenckiej kolegiacie Świętej Anny, kiedy nie tylko w kościele, ale i na Plantach brakowało miejsca, pochód akademicki przeszedł majestatycznie spod Collegium Maius pod Bazylikę Mariacką, gdzie prezydent Krakowa uroczyście ogłosił otwarcie Juwenaliów wręczając braci żakowskiej pęk kluczy od miasta. Od tej radosnej chwili, blisko dwa tygodnie, we wszystkich możliwych miejscach pod Wawelem tętniła spontaniczna, ani na chwilę nieustająca, gigantyczna balanga nieznająca jutra.

Już na samym początku owej maskarady poznałem pewną prześliczną studentkę, pachnącą letnim wiatrem blondyneczkę, zdało się nieznającą jeszcze mocy swego piękna, nie mówiąc o seksapilu, jaki, bez przesady, oprócz niej miała wtenczas tylko Marilyn Monroe. Nie dziwicie się tedy, iż chciałem jak najprędzej poznać i ocenić smak jej niezwykłej urody.

Po którejś z kolei nocy żakowskiego szaleństwa wracałem z nią z jakiejś całonocnej bibki. Już w budzącym się brzasku letniego poranka, wiedzieni zapachem pieczonego chleba trafiliśmy do małej prywatnej piekarni, gdzie obnażeni piekarze miesili rosnące ciasto. Ta rubensowska scena wzbudziła na naszych karkach ów znany wszystkim kochankom magiczny „przeskok iskry”, wzniecając w nas wilczy apetyt na ciepły kęs wyjętego z pieca chleba, lecz również nieodparte pragnienie porannej miłości.

Dobroduszni piekarze dali nam w prezencie pachnący razowiec, a my niecierpliwie poczęliśmy szukać kąta, gdzie byśmy się wreszcie mogli do siebie przytulić. Niestety, jak to zazwyczaj w takich razach bywa, nie było gdzie się zaszyć. Idąc bez celu przed siebie zaszliśmy do uśpionego Parku Krakowskiego, gdzie było niewielkie bajorko z przycupniętą u brzegu zieloną budką dla łabędzi, które tą wczesną porą jeszcze smacznie spały.

Wtenczas mi wpadło do głowy, by nie bacząc na skromny metraż dokonać skoku na łabędzią chatę. Zacząłem, więc kombinować, jakby wywabić te ptaki z ich przytulnej budki. I choć głód mi skręcał trzewia, pragnienie miłości jednak przeważyło i bez chwili namysłu poświęciłem razowiec na karmę. Wszystko szło jak po maśle, gdyż wygłodniałe po nocy łabędzie, jak tylko zwietrzyły poranne śniadanie, z dziecinną łatwością dały się wywabić, a moja blondyneczka, pojąwszy migiem, co zaplanowałem wślizgnęła się jak piskorz do ptasiej alkowy.

Gdy bezrozumne ptaki pochłaniały łakomie swe pierwsze śniadanie, my, nareszcie szczęśliwi, wiliśmy sobie gniazdko w zdobycznej sypialni. Boże jak było cudownie! Do śmierci będę pamiętał zmieszany z zapachem siana słoneczny zapach skóry mojej blondyneczki. A było tak wspaniale, dziko i płomiennie, iż omdleli z rozkoszy zapadliśmy w głęboki jak studnia szczęśliwy sen nocy letniej.

Musieliśmy spać bardzo długo, bowiem wyglądnąwszy przez szparkę zoczyłem ze zgrozą, że dzień już dawno się zbudził, a park jest pełen ludzi leniwie się przechadzających w majowym słoneczku. Co gorsze, że nasza sypialnia otoczona jest wieńcem młodych matek z dziećmi.

Wówczas zdałem sobie sprawę, że przytulne gniazdko stało się śmiertelną pułapką, z której nie ma wyjścia do wieczora, kiedy te wszystkie bachory wreszcie się wyniosą na swoją dobranockę. Nie było tedy innego sposobu jak cierpliwie czekać. Niestety upał się wzmagał, a gdy w samo południe bezlitosne słonko wsparło się o daszek naszej rezydencji, w środku zapanował żar tak nieznośny, iż nie bacząc na skutki musiałem zarządzić bezzwłoczną ewakuację.

W straszliwej ciasnocie ubraliśmy z trudem zmiętoszone stroje. Moja partnerka miała złotą suknię damy kameliowej, a ja byłem przebrany za Zorro, ówczesnego idola wszystkich dzieci w kraju. Gdyśmy się wyczołgali z zatęchłej pułapki, otoczyła nas chmara ucieszonych brzdąców wrzeszczących z zachwytem: - Mamo! Popatrz! Zorro!!! Z jakąś piękną panią!  A my, korzystając z aplauzu dziecięcej widowni skłoniliśmy się szarmancko jak to czynią aktorzy w finałowych scenach i nie czekając na bisy, daliśmy nogę z parku, by dołączyć do tętniącej w mieście barwnej żakinady.

Następnej nocy chcieliśmy znowu zajrzeć do łabędziej budki, ale te dumne ptaki nie były takie głupie, jak nam się zdawało, mimo, że poświęciłem trzy precle.

 

Kanonier Cięciwa

Nie osądzaj nikogo,
dopóki nie staniesz przy jego kowadle
 i nie popracujesz jego młotem

(Rick Riordan)

Studia mnie szczęśliwie uchroniły przed poborem do wojska, lecz przed regularną armią całkiem nie uciekłem, bowiem raz w tygodniu mieliśmy na uczelni szkolenie wojskowe, gdzie terminowałem bez większych sukcesów w formacji artyleryjskiej, dochrapawszy się z trudem stopnia bombardiera, co w piechocie odpowiada randze „starszy szeregowy”.

W trakcie tego szkolenia, co cztery semestry wywożono nas przymusowo na poligon wojskowy do prawdziwej jednostki, gdzie gang zakompleksiony kaprali traktował szkolonych studentów gorzej niż groźnych terrorystów w bazie Guanta namo.

W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym ubiegłego wieku odbywaliśmy taki poligon w jednostce w Morągu, gdzie za murami koszar zamknięto na sześć tygodni kilkuset studentów z krakowskich uczelni.

Od pierwszego dnia tej katorżniczej służby poddano nas brutalnej wojskowej obróbce pod okiem liniowego kaprala, jak do dziś pamiętam, nazwiskiem Strumidło. Ten toporny prawdziwek podbudowany władzą nad inteligencją nie zdając sobie spraw, że podjął się rzeczy do wykonania niemożliwej chciał za wszelką cenę zrobić ze studentów rasowych żołnierzy. W tym celu stosował całkowicie obcą studenckiej naturze metodę żelaznej dyscypliny utrzymywanej szeroką gamą wszelkiej maści rozkazów, kar oraz restrykcji podług zasad regulaminu, który traktował jak Biblię.

W tych nieludzkich warunkach, wpędzeni w depresję zakazem opuszczania koszar, odcięci od świata, byliśmy na skraju tak zwanej choroby murzyńskiej objawiającej się całodobowym bólem głowy i nieznośnie dokuczliwym pragnieniem kobiet. Więc nie dziwota, iż celem przetrwania koszarowego owego horroru poczęliśmy wymyślać coraz bardziej głupawe, zabawy wojskowe.

Pewnego dnia w czasie przerwy między musztrą i szkoleniem politycznym urządziliśmy na koszarowym placu defilad konkurs na - wstyd się teraz przyznać - najbardziej okazałego fallusa w plutonie.

Za miarę długości posłużył wojskowy taboret o regulaminowych wymiarach, do dzisiaj pamiętam trzydzieści na trzydzieści, na którym stosownie przygotowani do walki żołnierze układali swoje nastroszone fiuty, a dowódca plutonu bagnetem bojowym nacinał, co znaczniejsze rezultaty. Napięcie zbliżało się do granic zenitu, a wokół areny dreptali nerwowym krokiem skupieni kadrowicze otoczeni tłumem żądnych igrzysk gapiów, w sile lekko licząc setki chłopa.

Gdy ktoś prowadził z wynikiem zdawało się nie do pobicia, dwudziestu centymetrów z niewielkim okładem, przez wrzawę dopingujących począł się przebijać piskliwie nieśmiały głos kanoniera Cięciwy, największej zakały plutonu, który uprzejmie prosił: - Panowie! Najmocniej przepraszam, że się wtrącam, ale chciałbym spytać czy mógłbym też wystartować?

Jednakże, podnieceni żołnierze odganiali ambitnego aspiranta jak natrętną muchę pokrzykując ze złością: - Cięciwa! To jest poważny konkurs! Z czym do gościa? Spadaj!!!

Ale Cięciwa uparcie domagał się prawa do startu, a że był dżentelmenem nienagannie wychowanym, grzecznie, acz nieustępliwie nalegał: - "Panowie! Nie chciałbym być natrętem, lecz wydaje mi się, iż nie bez podstaw sądzę, że powinienem jednak wystartować".

Ktoś się w końcu zlitował i dla świętego spokoju pozwolono Cięciwie przystąpić do walki.
Oj, do śmierci będę pamiętał, jak kanonier Cięciwa bez pośpiechu, jakby od niechcenia, z ujmującą skromnością wysupłał z przepastnych zakamarków spodni ogólno wojskowych i ułożył na taborecie swój męski atrybut, a ku osłupieniu zebranych żołnierzy wyniku nie dało się naciąć, gdyż zabrakło blatu, a poza krawędź blatu jeszcze sporo zwisło.

Do dziś mam w uszach przenikliwą ciszę wywołaną bezgranicznym zdumieniem kibicującego audytorium przechodzącą zwolna w pomruk fascynacji.

Tego samego dnia po apelu wieczornym studencka kapituła awansowała kanoniera Cięciwę do rangi bombardiera, a bohater dnia został jednomyślnie ochrzczony ksywą „Pasztetówa” stając się przedmiotem podziwu i dumą plutonu, a także naszej Alamae Matris Akademii Górniczo Hutniczej w Krakowie.

Zaś jak fama niesie, inżynier Cięciwa nie podjął po studiach pracy zawodowej, gdyż został rozchwytywanym fordanserem w przeniesionej po wojnie do Krakowa legendarnej lwowskiej szkole tańca Mariana Wieczystego, gdzie zrobił ponoć zawrotną karierę dzięki zgodnej opinii kursantek, iż jak nikt inny potrafi prowadzić…

Krzysztof Pasierbiewicz

CD w następny wtorek

Poprzednie odcinki:

Podaj hasło – odcinek (1) - http://salonowcy.salon24.pl/717746,podaj-haslo-odcinek-1

Podaj hasło – odcinek (2) - http://salonowcy.salon24.pl/718710,podaj-haslo-odcinek-2

Podaj hasło – odcinek (3) - http://salonowcy.salon24.pl/719526,podaj-haslo-odcinek-3

 

Zobacz galerię zdjęć:

Rok 1966. Studencki poligon wojskowy w Morągu. Drugi z lewej stoi autor notki. Który to Cięciwa domyślcie się Państwo sami.
Rok 1966. Studencki poligon wojskowy w Morągu. Drugi z lewej stoi autor notki. Który to Cięciwa domyślcie się Państwo sami.
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura