Kolejka do Jerzego Fedorowicza i Jana Nowickiego. Mina przyszłego posła wskazuje, że filozofia balangi obcą mu nie by była
Kolejka do Jerzego Fedorowicza i Jana Nowickiego. Mina przyszłego posła wskazuje, że filozofia balangi obcą mu nie by była
echo24 echo24
1404
BLOG

„Podaj hasło!” – Odcinek (3)

echo24 echo24 Polityka Obserwuj notkę 43

Motto:
Ludzie zawsze myślą na odwrót: spieszy im się do dorosłości,

a potem wzdychają za utraconym czasem.
Tracą zdrowie, by zdobyć pieniądze,

potem tracą pieniądze by odzyskać zdrowie.
Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej,

i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości.
Żyją, jakby nigdy nie mieli umrzeć,

a umierają, jakby nigdy nie żyli…
Paulo Coelho

Edukacja

Choć w Polsce toczyło się szarobure życie Peerelu, prawdziwy wysyp balang nieznających jutra przeżyłem w trakcie moich studiów na mojej Almae Matris Akademii Górniczo Hutniczej w Krakowie, gdzie, co tu dużo ukrywać, znalazłem się trochę przez przypadek.

Zawsze, bowiem marzyłem o humanistyce, lecz owe marzenia rozwiała skutecznie Mama, która po śmierci Taty kategorycznie orzekła, iż jako mężczyzna i przyszła głowa rodziny nie mogę być jakimś „srakotłuką” i muszę mieć zawód konkretny, czyli, tak jak Tata, mam być inżynierem. A jakim? Wszystko jedno!

By jej nie robić przykrości, wybrałem Akademię Górniczo Hutniczą, ponieważ miałem do niej stosunkowo blisko, a na geologię poszedłem, dlatego, że było tam mało matmy, której nie znosiłem.

Szczęśliwym trafem, na tych jak się miało okazać przeuroczych studiach, w temacie balangi trafiłem na rocznik iście wyjątkowy, gdzie rej wodziły dwie grupy urodzonych birbantów.

Pierwszą z nich była kompania zwana bankietową, złożona w zasadzie z samych wybitnych sztabowców, którzy na studia na AGH zjechali z całej Polski, drugą zaś tworzyła niestrudzona, doborowa ferajna gorących miłośników wód wyskokowych uformowana w całości z kolegów ze Śląska. Tu muszę z żalem przyznać, że tym zawodowcom, jako amator z Galicji, choć robiłem, co mogłem, nie dorównałem ni razu przez dziesięć semestrów.

A o tym, że właściwie pojęta balanga w niczym nauce nie szkodzi, a wręcz przeciwnie wyzwala w ludziach ochotę do życia i działania najlepiej świadczy, jak się błędnie zdaje ciasno myślącym kujonom paradoks, że z tego wydawać by się mogło straconego roku, zostało na uczelni aż trzynaście osób, z których wyrosło grono lubianych przez studentów profesorów.

Jak się łatwo domyśleć, ilości studenckich balang policzyć nie sposób, a mimo to, jako student zdyscyplinowany ani jednej z nich nie opuściłem. Zasady tej z resztą przestrzegałem także w dorosłym życiu i jak zdrowie pozwoli, postaram się od niej do samego końca nie odstąpić.

Jako że cała Polska żyła wówczas z węgla, Akademia Górniczo-Hutnicza była wśród uczelni prawdziwym krezusem szczególnie, że jej zaocznym absolwentem był towarzysz Gierek, który jak starsi pamiętają umiał wydawać pieniądze. W tym miejscu muszę napomknąć, że niektórzy złośliwcy nie bez podstaw twierdzą, iż ten pamiętny sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przyszedł na zajęcia jedynie raz w życiu, po odbiór dyplomu.

W tamtych miodowych czasach na naszej Uczelni, co roku, czwartego grudnia na Świętej Barbary odbywały się, bez cienia przesady, wręcz apokaliptyczne balangi. Były to tak zwane Bale Barburkowe, a tak naprawdę królewskie bachanalia, jakich sam Cesarz Neron by się nie powstydził. Tradycyjnie dwanaście orkiestr w holach i westybulach tej ogromnej szkoły przygrywało do tańca kilku tysiącom rozbawionych ludzi biesiadujących pośród stołów uginających się od smakowitych potraw i drogich napitków. Wszystko na rachunek towarzysza Gierka i jego dyrektorów zjednoczeń węglowych. I tylko pomyśleć, że było to w czasie słynnej epoki octu, kiedy w sklepach mięsnych świeciły puste haki, zaś do spożywczych rzucano mąkę i cukier od wielkiego dzwonu. Ot, przewrotna uroda ówczesnej komuny.

A mimo tej powszechnej bryndzy w tamtych czasach w Krakowie odbywały regularnie przeróżne bale i nie było tygodnia bez jakiejś szałowej imprezy, że tylko wspomnę Bal Palestry, Bal Plastyka, Bal Aktora, Bal Medyka, Bal Architekta, Bal Filozofa, innych nie wymieniam, bo było ich tyle, ile dziedzin wiedzy, a może i więcej.

Oprócz tego w Krakowie odbywały się również kilka razy w roku bale uświęcone. Były to uroczyste rauty Piwnicy Pod Baranami, aranżowane z genialną maestrią przez czarnoksiężnika Piotra Skrzyneckiego w myśl jego maksymy, że: - „jak nie zabawimy się sami, nikt nas nie zabawi”.

Te elitarne spektakle ściągały niezmiennie crême de la crême Krakowa drugiej połowy dwudziestego wieku, lecz co ważniejsze dla tematu książki, nigdy i nigdzie później nie widziałem tylu pięknych i szykownych kobiet. Do tego pełna gala, stroje wieczorowe i cudowne miejsca, które Piotr wynajdywał z nadprzyrodzonym talentem.

Wspomnę tylko o jednym, a było ich wiele i każdy z nich miał swoją wspaniałą historię. W roku 1980, Piwnica Pod Baranami wydała bal w Sukiennicach z okazji inscenizacji wjazdu księcia Józefa Poniatowskiego do Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. Na owym balu zebrali się tłumnie najznakomitsi w mieście malarze, pisarze, aktorzy, naukowcy i inni notable. Tam również po raz ostatni wystąpił w komplecie kwiat arystokracji wawelskiego grodu.

Przez wzgląd na rangę balu, wszystkie krakowskie księżne i hrabiny pootwierały szuflady, do jakich się zagląda przy okazjach nadzwyczajnych. Na szlachetnych głowach, smukłych szyjach i drobnych nadgarstkach można było zobaczyć brylantowe diademy, ażurowe kolie i ciężkie bransolety, jakich by mógł pozazdrościć niejeden milioner. I zaręczam Państwu, że w przeciwieństwie do tego, co się teraz widzi, podróbek nie było.

W kulminacyjnym momencie książę wjechał do sukiennic na białym ogierze, zagrały fanfary, a z nieba sfrunęły na ziemię złotowłose anioły przecudnej urody pod wodzą archanielscy, w którą się wtenczas wcieliła sama Budzisz Krzyżanowska. A bal ten mi zapadł w pamięć szczególnie głęboko gdyż później, jeden z tych aniołów przylatywał do mnie przez wiele lat z rzędu.

Po jednym z balów, Piotr Skrzynecki z Andrzejem Warchałem wylądowali u mnie z jakimiś fankami tak wielce urzeczonymi aurą piwnicznej cyganerii, że zabalowali u mnie kilka dni i nocy. A ja, nie chcąc im psuć zabawy, jak gdyby nic chodziłem do pracy. Po paru dniach panienki już sobie poszły, a oni zostali i zapadli się w zdobiące mój salon fotele Contiki. Chcąc się ich w końcu pozbyć postanowiłem skłamać, że niestety muszę nazajutrz z samego rana wyjechać w bardzo pilnej sprawie, na co kompletnie ubzdryngolony Warchał uniósł ciężko głowę, spojrzał na mnie mętnie i powiedział ujmująco uprzejmie: - Nie krępuj się stary. Możesz jechać, a my tu posiedzimy sobie. Tak było kochani. Wtedy się balowało nie myśląc o jutrze.

W Krakowie były wtenczas także modne tak zwane domy otwarte. Jeden z takich salonów prowadziła pewna baronowa, którą od imienia Lucyna nazywano w mieście baronową Lu, a jak niosła fama baronowa Lu miała jeszcze prze wojną ponad tuzin mężów, po których jej została pokaźna fortuna.

Ta pełnokrwista kobieta nosząca niezatarte ślady niezwykłej urody, gdy się zorientowała, że z czasem nie wygra, postanowiła wydać na swych przepastnych salonach „bankiet pożegnalny”, który jak czas pokazał trwał bez chwili przerwy przez kilka lat z rzędu, gdyż pani baronowa była niezniszczalna.

Był to, bowiem kobiecy fenomen, jak ktoś kiedyś powiedział ciekawostka przyrodnicza. Bowiem w dni powszednie, gdy goście w najlepsze balowali, codziennie przed szóstą rano ona szła do pracy, gdyż prowadziła prywatny interes. Gdy wracała około czwartej po południu, miała już z reguły kilku nowych gości. Wtedy się kładła w sypialni przy zasuniętych storach przykrywając oczy plastrami ogórka, by po dwudziestu minutach powstać pełną życia, rześką i gotową do wydania kolejnej wytwornej kolacji. I tak dzień po dniu, łącznie z niedzielami, przez dobrą dekadę.

A wszystko odbywało się podług dworskiej etykiety, daniach serwowanych na oryginalnych meissenach i szlachetnych trunkach rozlewanych w kryształowych kieliszkach o weneckim szlifie. Do tego herbowe sztućce i iście boskie żarcie, gdyż pani baronowa jak mało, kto znała się na kuchni. A że miała w Krakowie dwie ciastkarnie, które w komunie dawały gigantyczny dochód, starczało na balangę w królewskim wydaniu.

W jej stylowych salonach w Alejach Trzech Wieszczów, vis a vis Wawelu, trwał w najlepsze szampański, niegasnący bankiet, na którym jedyną rzeczą, jaka się zmieniała byli goście, którzy się wymieniali w stylu sztafetowym.

Pewnego dnia, wpadłem do baronowej z kolejną sztafetą. Ponieważ brakło whisky, skoczyłem do peweksu celem zakupienia paru nowych flaszek. W drodze powrotnej spotkałem dwu kolegów wracających z zajęć, których namówiłem by się zabrali ze mną do Lu na balangę. A że balanga bynajmniej nie była im obca i takich okazji nie zwykli przepuszczać, zgodzili się chętnie.

Tu warto zaznaczyć, że pierwszym z nich był pewien prawnik, wtedy młodszy asystent wydziału prawnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, obecnie profesor tej niegdyś szacownej Wszechnicy, a do tego prezes i współzałożyciel jednej z najbardziej wziętych biur konsultingowych, a drugim wtedy jeszcze aplikant, dziś znany adwokat. Obydwaj z zamożnych rodzin starego Krakowa.

Po powrocie z Peweksu zostawiłem kolegów na chwileczkę w holu, by w międzyczasie poszukać pani baronowej celem przedstawienia tych było nie było wyjątkowych gości. Szukałem jej długo, ponieważ salony pani baronowej posiadały metraż boiska piłkarskiego. Aż w końcu ją zobaczyłem, jak sunie z jakimś opasłym indorem na srebrnym półmisku i krzyczy w pełnym biegu do swojej służącej: - Pelasiu! Już po raz trzeci mówię do Pelasi, że w holu przez dobrą chwilę stoi dwóch bezdomnych, przyszli biedni z ulicy, bo podła pogoda, więc proszę żeby Pelasia dała im natychmiast jakiejś ciepłej strawy.

I bankiet trwał nadal. Aż po paru latach nagle się zakończył, podług scenariusza, jaki sobie wcześniej piękna baronowa sama napisała. Wspaniała kobieta! Napijmy się za nią!

Kiedy świat zaczął pędzić, a Kraków nawiedziła pandemia dyskotek, w Piwnicy Pod Baranami, żeby się jakoś załapać do tego pociągu, nastała krótka era imprez rozrywkowych pod nazwą „letnie tańce”, gdyż plebejskie słowo „dyskoteka” nijak nie pasowało do świętego miejsca.

Letnie tańce w Piwnicy z ujmującym wdziękiem wziął na siebie Franek, pierwszy i ostatni didżej krakowskiej bohemy. Ten wieczny kawaler, kochał tylko muzykę, którą czuł całym sobą i wiedział o niej, jeżeli nie wszystko, to prawie. Ów wrażliwy człowiek za jednym dotknięciem igły gramofonu potrafił z czarnej płyty wyczarować więcej niż niejeden maestro, a dobierając z czuciem stosowne hiciory otwierał ludzkie serca, przyprawiał o łkanie, podgrzewał krew w żyłach, a jak było trzeba umiał zbliżyć ludzi. I choć nie było komfortu, frankowe letnie tańce tym się różniły od innych dyskotek, że prócz świetnej muzyki, miały jeszcze duszę i własną tożsamość.

Przy muzyce Franka, na dziurawym klepisku piwnicznej świątyni, w tropikalnej aurze spowitej kłębami dymu z papierosów tańczyły zapamiętale największe nazwiska starego Krakowa, a często Warszawy. I wszyscy byli szczęśliwi, choć nie było tlenu. Ot, bazyliszkowy paradoks okresu komuny.

W Krakowie było też kilka mordowni działających do ostatniego gościa. W tym miejscu, bez wątpienia wypada wspomnieć takie krakowskie tancbudy jak Grand, Kaprys, Cyganeria, Feniks i przyjmująca gości w cyklu całodobowym Warszawianka.

Były to nocne knajpy gdzie lądowały krakowskie elity, te prawdziwe i te udawane, jak już miasto spało i nigdzie indziej nie można już było pokosztować napojów wyskokowych. W tych nocnych spelunkach, spotykała się nad ranem ekstraklasa krakowskich birbantów wracających z nigdy nie policzonych balów, rautów, bankietów, biesiad i popijaw.

Tam, przy nieczynnej kuchni i dogasających rytmach pucio pucio dożynało się bractwo, a dokładniej mówiąc staranie oddestylowana czołówka pełnokrwistych podwawelskich birbantów w zadziwiająco szerokim wachlarzu, od podejrzanych mętów i złotej młodzieży, dzieci kwiatów Krakowa lat 60. po największe nazwiska wawelskiego grodu. Można tam było zobaczyć najwybitniejsze postaci królewskiego miasta, nierzadko z pierwszych stron gazet, które weszły na trwałe do barwnej historii krakowskiej balangi. Tam gdy już przestały działać bar klubu Pod Gruszką i aktorski SPATiF redaktorzy gazet dzielili stoliki z lumpami spod dworca, a słynni aktorzy pląsali w chocholim tańcu z panią bufetową.

Dziennikarze schodzili się tłumnie,. Zbratanie było pełne, gdyż bez względu na status, wszystkich łączyło upodobanie wolności, a także rozświetlająca mroki beznadziei Peerelu przemożna chęć dopicia przysłowiowej „ostatniej wódeczki” - nim, jak to pięknie pisała Agnieszka Osiecka „robotnicy wstaną”.

Stamtąd, pustymi ulicami, w których błąlały się strzępy melodii mariackiego hejnału zagłuszane brutalnie szurgotem ciągnionych po chodnikach kontenerów z mlekiem, sponiewierani waganci wracali do domu podkradając po drodze kapslowane flaszki, na co transportowcy przymykali oko w wyrazie braterskiego zrozumienia, że ta poranna kradzież to uświęcone prawo skacowanych. Większość wracała na nogach, a ci, którym zostało jeszcze parę groszy łapali polewaczki, którymi za dychę można było podjechać w każde miejsce miasta, aż pod samą bramę.

Jak Państwo widzicie Kraków w tamtych czasach balował bez przerwy. I co tu dużo gadać, pomimo wszechobecnej szarzyzny komuny, był to niezapomniany okres beztroskiej młodości ludzi szczęśliwych chwilą.

Niedawno spotkałem kolegę ze studiów, z którym przebalowałem dwanaście semestrów. Gdy zaczęliśmy wspominać stare, dobre czasy spytałem mojego kumpla z filozofii: - Wytłumacz mi stary, jak to było możliwe żeśmy tak balowali w tych koszmarnych czasach? – a on, po chwili namysłu odpowiedział krótko: - Bo nikt się wtedy Krzysiu nie martwił o jutro.

Krzysztof Pasierbiewicz

CD w następny wtorek

Poprzednie odcinki:

Podaj hasło – odcinek (1) - http://salonowcy.salon24.pl/717746,podaj-haslo-odcinek-1

Podaj hasło – odcinek (2) - http://salonowcy.salon24.pl/718710,podaj-haslo-odcinek-2

Zobacz galerię zdjęć:

Zdjęcie kultowe. Bal trzydziestolecia Piwnicy w Pałacu pod Baranami. Zakochana para przysypana konfetti
Zdjęcie kultowe. Bal trzydziestolecia Piwnicy w Pałacu pod Baranami. Zakochana para przysypana konfetti Rok 1963. Studencka praktyka robotnicza w śląskich kopalniach. Na drugim planie kampania miłośników wód wyskokowych Lata 70. Bal kostiumowy u Baronowej Lu. Autor notki przebrany za Micka Jaggera Letnie Tance w Piwnicy pod Baranami. Piotr Skrzynecki z czołowym didżejem Krakowa Frenkiem Fotygo Rok 1980. Bal piwnicy pod Baranami w Krakowskich Sukiennicach. Książę Poniatowski w otoczeniu lokalnej socjety !986. Bal karnawałowy Piwnicy pod Baranami w krakowskim Hotelu Pollera. Jeszcze młodzi: Skrzynecki, Grechuta, Turnau, Wójcicki.. Rok 1986. W konfesjonale uwitym z serpentyn Redaktor Turowicz odbiera poranną spowiedź jakiejś wielbicielki Początek lat 60. Złota młodzież, dzieci kwiatu Królewskiego Miasta Krakowa Lata 60. Basen Cracovii przy krakowskich Błoniach
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka