Autor notki, ten w barwnej koszuli, z kolegą  z grupy, 50 lat później na studenckim zjeździe koleżeńskim
Autor notki, ten w barwnej koszuli, z kolegą z grupy, 50 lat później na studenckim zjeździe koleżeńskim
echo24 echo24
3114
BLOG

Brunetki, blondynki - ja wszystkie was dziewczynki…

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 50

  

                                Motto muzyczne: http://www.youtube.com/watch?v=V04Klpb2h_w


Dziś Dzień Kobiet, więc coś Wam w zaufaniu opowiem.

Wychowany na Janie Kiepurze, o którym moja śp. Mama z wypiekami na policzkach potrafiła opowiadać godzinami, jak nie trudno się domyślić przez całe późniejsze życie nie stroniłem od płci słabej, szczególnie w latach studenckich, kiedy przez moją stancję przewinęło się…  

…Jeśli w tej chwili którejś z Pań podskoczyło tętno, proszę się nie obawiać. Nikt nigdy się nie dowie, kto i kiedy odwiedzał to kultowe miejsce. A więc spoko! Przyrzekam, że nie puszczę pary z gęby nawet na japońskich torturach.  

Paradoksalnie, w ponurej dobie PRL-u, w ówczesnym Krakowie aż się roiło od miejsc, gdzie kwitło życie bynajmniej nie szare, lecz jak już nigdy później barwne i beztroskie, którego uroki nie ukrywam czerpałem pełnymi garściami.  

Jako student geologii biegły w kartografii, sporządziłem sobie w owym szczęsnym czasie mapkę co atrakcyjniejszych terenów łowieckich Krakowa, gdzie zaznaczyłem strefy o - z całym szacunkiem dla płci nadobnej - zróżnicowanym stopniu trudności odłowu.

Strefy te podzieliłem na „łatwe”, gdzie gołąbki niejako same wpadały do gąbki; „trudne”, gdzie do osiągnięcia myśliwskiego sukcesu było już potrzebne pewne doświadczenie; oraz rejony „ambitne”, gdzie myślistwo było rodzajem wyzwania wymagającego od łowcy niezwyczajnej charyzmy, sztuki aktorskiej i nie byle jakiej fantazji.

Strefa „łatwa” obejmowała tereny polowań stosunkowo mało ambitnych i nieprzynoszących powodu do dumy, ale za to szybkich i niezawodnie owocnych. 

Był to leżący o rzut beretem od mojej stancji teren miasteczka studenckiego - swoiste Safari, gdzie zwykły koczować niezliczone stada dziewcząt żądnych nie tylko wiedzy, które jak się to mówi same szły pod lufę.

W tym żakowskim Eldorado było kilka klubów zwanych studenckimi. Akademia Górnicza miała przaśnego Karlika i swojskiego Gwarka, a Jagiellońska Wszechnica elitarną Nawojkę i ekskluzywny Eden. W tych obskurnych tancbudach, w potwornym zaduchu kłębiły się tłumy spragnionych wrażeń panienek, nie koniecznie studentek, a w tajemnicy wam wyznam, że najbardziej ponętne były doświadczone trzpiotki z pobliskiego internatu Szkoły Pielęgniarek. Słowem raj objawiony, skąd nie sposób wrócić z pustymi rękami.

Jako że w owych klubach dopchanie się do baru graniczyło z cudem, po wytropieniu sarenki, a częstokroć łani, myśliwemu wystarczał w zasadzie jeden wolny taniec i dyskretne szepnięcie do ucha w stosownym momencie, iż nieopodal jest bardzo przytulne mieszkanko, gdzie bez tłoku i w pełnym komforcie można się miło schłodzić smakowitym drinkiem.

Drugim, zdecydowanie trudniejszym terenem polowań były krakowskie „Jaszczury”, obok warszawskich „Hybrydów” najbardziej wówczas prestiżowy klub studencki w Polsce.

Tam potencjalny myśliwy musiał już posiadać nietuzinkowe know how nabyte drogą empiryczną. Studentów można tam było policzyć na palcach, gdyż byli za biedni by przekupić bramkarzy pilnujących wejścia, w większości ubeków, a dzisiaj właścicieli ochroniarskich korporacji.  

Przeto na jaszczurowym parkiecie królowali wyłącznie faceci przy forsie. Byli to bombastyczni krezusi ówczesnego świata finansjery, w większości prywaciarze i handlarze walut, lecz również synalkowie dobrze ustawionych krakowskich notabli i pezetpeerowskich kacyków, nie licząc konfidentów, którzy byli wszędzie. 

Typ jaszczurowych „studentek” był dosyć szczególny. Były to bowiem dziewczyny najładniejsze w mieście i doskonale znające wartość swej urody, a więc pewne siebie, zmanierowane i cięte na kasę.

A więc łowy były wyjątkowo trudne, a wyhaczenie panienki z Jaszczurów przynosiło wielką chwałę na studenckiej giełdzie. Niestety w tej Mekce rozpusty tradycyjne metody odłowu nie chwytały i trzeba było działać tak zwanym sposobem.

W tych ekstremalnych warunkach wszedłem w kosztowny na studencką kieszeń układ biznesowy ze słynną jaszczurową babcią klozetową, która nota bene przeżyła kilkadziesiąt studenckich roczników dorobiwszy się wcale pokaźnej fortuny.

Układ polegał na tym, że upatrzywszy sobie obiekt do odstrzału wskazywałem go babci, a ona za dychę, czekała cierpliwie aż wskazana w końcu do niej zajrzy. Wtedy chytra babulinka nawijała pannie, że dzisiaj w Jaszczurach baluje pewien dziany facet, który co dopiero powrócił Stanów. No i co tu dużo gadać, bajer z babcią klozetową był sztuczką nad wyraz skuteczną, przysparzającą wielu bezcennych trofeów.

Trzecim, najbardziej ambitnym obszarem polowań były dostępne tylko dla wybranych lochy Piwnicy Pod Baranami.

Tam, w każdy sobotni wieczór, gdy Piotr Skrzynecki już skończył oficjalną odsłonę programu granego dla krakowskich mieszczan i warszawskich snobów, już grubo po północy, kiedy przy barze ostawali się wyłącznie starannie oddestylowani waganci Królewskiego Miasta, Zbyszek Paleta wyciągał swoje czarodziejskie skrzypce a do fortepianu zasiadał arcymistrz Zygmunt Konieczny i rozpoczynał, dopiero wtenczas prawdziwe i trwające zawsze do białego rana cudowne piwniczne spektakle.

Przy genialnej muzyce, jaką tylko pan Zygmunt umiał wyczarować śpiewały tam wówczas takie gwiazdy, jak Ewa Demarczyk, Mieczysław Święcicki, Halina Wyrodek, Marek Grechuta, Mirosław Obłoński, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Leszek Długosz, Anna Szałapak, Ewa Wnukowa, Ola Maurer… długo można by wymieniać.

Moc wychylonych trunków, czar narkotycznej muzyki i siła wielkich nazwisk były tak ogromne, iż wielbicielkom owych kultowych artystów odlatywał rozum, co ze wstydem przyznaję, od czasu do czasu perfidnie wykorzystywałem.

Bowiem do grona biesiadników, zrazu ostrożnie, lecz po każdym drinku śmielej dołączały coraz to nowe fanki piwnicznej bohemy. A była to nad wyraz egzotyczna rewia osobliwości, jakie można zobaczyć jedynie w Krakowie: postrzelonych aktorek, zmanierowanych modelek miejscowych Zakładów Futrzarskich, ekscentrycznych intelektualistek, wyzwolonych emancypantek i uduchowionych aspirantek z Klubu Inteligencji Katolickiej, a rzecz biorąc en mass dam ewidentnie nawiedzonych.

A ja, jak rasowy traper spokojnie czekałem na kulminacyjny moment tej świętej balangi, kiedy podochocona krakowska bogini seksu Halina Wyrodek zaczynała śpiewać swym ochrypłym głosem odurzające piosenki do słów Poświatowskiej, a demoniczny Mieczysław Święcicki wyciskał łzy z dziewczęcych oczu romansami Wertyńskiego, które potrafił tak artykułować, iż jego wielbicielki traciły świadomość.

To był moment kluczowy. Zaczynałem odłów, którego maestria polegała na tym, by upatrzoną dziewoję odurzoną oparem wielkiej Sztuki wyciągnąć jak najszybciej na świeże powietrze i podtrzymać w stanie odlotu rozumu, by do niej nie dotarło, iż jest prowadzona w stronę mojej stancji.

Do tego był potrzebny najwyższej próby kunszt narracji i kwiecistej mowy, czego się wtenczas uczyłem od swojego koleżki, idola „Lata z Radiem” Bogdana Sobczuka, nie bez powodu zwanego złotoustym donżuanem.

W tych ambitnych zalotach stosowałem przemiennie trzy niezawodne metody podrywu: - „na  niegramotnego naukowca”; „na nieprzystępnego intelektualistę”; a w czasach nieco późniejszych, gdy KOR wchodził w modę, niezłe efekty dawała metoda – „na udręczonego dysydenta”.  

Po złowieniu panienki, a nierzadko pani trzeba jej było w miarę szybko czymś zaimponować. Do tego służyła mi wisząca przy przedwojennym tapczanie podręczna biblioteczka. Ten niezwykle istotny element osprzętu mojej stancji miał sprawiać wrażenie, że gospodarz przytulnej alkowy to nie jakiś tępy playboy, lecz wrażliwiec o intelekcie godnym statusu partnerki. Nota bene w dzisiejszych czasach ten sam trik stosują w reklamach dla kobiet pod hasłem „jesteś tego warta”.

A czymże była owa biblioteczka? Ot kawałek półki z paroma książkami dobranymi podług najprostszych kryteriów. I tak, dla panien wrażliwych na piękno słowa miałem prozę Schulza, dla dam z lekka szalonych dzieła Bułhakowa, dla wyuzdanych szelm „Gargantuę i Pantagruela” Francois Rabelais i jeszcze kilka mniej wyrafinowanych tytułów, których się wstydzę zacytować.

Jednakże najlepsze efekty dawał wielokrotnie przećwiczony numer z Braćmi Karamazow Fiodora Dostojewskiego, w którym to dziele rozczytywały się w tamtych czasach namiętnie przemądrzałe panny. Otóż, wybrałem z tej książki fragment trudnej prozy, monolog starca Zosimy, który słowo w słowo wykułem na pamięć. A gdy pyszałkowata panna brała prysznic sięgałem do biblioteczki by sobie naprędce powtórzyć wyuczony werset. Kiedy wracała pachnąca i świeża, ja po przebiegłym naprowadzeniu rozmowy na twórczość Dostojewskiego z uduchowioną miną recytowałem osłupiałej okularnicy słowo w słowo ową filozoficzną tyradę, co w niej wzbudzało taką adorację dla mojego książkowego wyrobienia, iż… tu urywam, bo jak mówił pewien klasyk „prawdziwy mężczyzna musi wiedzieć, kiedy skończyć”.
 

Ech! Szalone szelmutki!

Jakże jałowym musi być życie bez wspomnień!

I tylko łza się w oku kręci!...


Kończę, bo mi stygnie kawa.

Z najlepszymi życzeniami dla wszystkich bez wyjątku komentatorek mojego blogu,

Krzysztof Pasierbiewicz (nauczyciel akademicki)

Zobacz galerię zdjęć:

Fot. Jacek Stokłosa Fot. Jacek Stokłosa Fot. Jacek Stokłosa
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura