Mój akt deportacji z USA. Niestety, do dnia dzisiejszego nie słyszałem by z Polski deportowano jakiegoś Amerykanina.
Mój akt deportacji z USA. Niestety, do dnia dzisiejszego nie słyszałem by z Polski deportowano jakiegoś Amerykanina.
echo24 echo24
1916
BLOG

I niech nam John Kerry nie pitoli o marsjańskich łazikach!

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 56

 

 

Moim zdaniem, jak wyszła na jaw ponura afera z podsłuchiwaniem pani kanclerz Niemiec przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby udobruchać Unię Europejską John Kerry przyjechał do Polski w nadziei, że najłatwiej będzie wziąć pod bajer pajaca nagradzanego przez Brukselę za wiernopoddaństwo, nowofalowego salonowca światowego, czyli nadętego szefa polskiej dyplomacji, który zrobi wszystko dla kariery.

Przyjechał do Polski pewny swego, bo gwoli sprawiedliwości, muszę również wspomnieć o bezrozumnie zapatrzonych w wuja Sama wiernopoddańczych klęcznikach tak samo nadętych aczkolwiek z ciut innej orientacji politycznej. 

A teraz uzasadnię dlaczego nie wierzę w nic, co powiedział John Kerry.

Był rok 1967. Moje studia miały się ku końcowi i trzeba było pomyśleć o przyszłości.

Mając już wtedy świadomość, iż jako człowiek z dziada pradziada niechętny wszelkiemu lewactwu mam na uczciwą karierę w Polsce szanse raczej marne, zdecydowałem pojechać za chlebem do osławionej Mekki polskiej emigracji, czyli do Chicago.  

Po trzykrotnej odmowie paszportu i wielomiesięcznym czekaniu na amerykańską wizę wyjechałem wreszcie za wodę.

W tamtych czasach, by móc pojechać do na inny kontynent trzeba się było zaszczepić przeciwko żółtaczce. Niestety wszystkich szczepiono tą samą igłą i jak się miałem już wkrótce przekonać nie zawsze starannie sterylizowaną. I tak zarażono mnie w ojczyźnie żółtaczką, która mi się wylęgła już w wymarzonych Stanach Zjednoczonych.

I zaczęły się schody.  

Ponieważ nie miałem „insiury” nie stać mnie było na leczenie w porządnym szpitalu. Poszedłem, więc do taniego konowała, który mnie tak kurował, że schudłem w trzy miesiące dwadzieścia dwa kilo. I pewnie bym tam został pod zieloną trawką, gdyby nie pewna lekarka z Poznania, która na pierwszy rzut oka się zorientowała, że mam ostatnie stadium wirusowego zapalenia wątroby.  

Nie namyślając się długo zawiozła mnie do szpitala. Lecz tam, po dwóch tygodniach dostałem rachunek opiewający na sumę ponad dwóch tysięcy dolców, za co można było wtedy kupić moje wymarzone ganc nowe BMW 1600. Więc jak zobaczyłem tę koszmarną cyfrę migiem ozdrowiałem i zrezygnowałem z dalszego leczenia. Ale rachunek zapłacić musiałem.  

Pożyczyłem więc pieniądze, a żeby je oddać poszedłem do pracy w prywatnej fabryce, gdzie produkowano części do lodówek. Latem, w tej manufakturze, przy wilgotności powietrza około stu procent, w tropikalnym upale, pod rozgrzanym od słońca do białości metalowym dachem pewien amerykański Żyd zatrudniał na czarno rój Polaków, którzy w tym dantejskim piekle tyrali od rana do nocy. 

Objąłem jedyne wolne stanowisko, a czemu było wolne, zaraz powiem.

Moim zadaniem był montaż agregatów lodówkowych. Siedząc na wysokim metalowym stołku miałem przed sobą szyny, w które w stosownym momencie trzeba było wsadzić odpowiednio wyprofilowaną miedzianą rurkę. Dwadzieścia centymetrów ponad moją głową wirowało wyjące nieznośnie ogromne koło zamachowe. Z lewej strony zwisała na łańcuchach szpula blachy ciętej ze straszliwym zgrzytem na paski, które plująca parą pneumatyczna łapa przesuwała z łoskotem nad wspomnianą rurkę. Wtenczas spod sufitu spadała mi tuż przed nosem z niewyobrażalnym hukiem dwutonowa prasa. Powstały w ten sposób agregat musiałem szybko wyjąć, bo za kilka sekund, przepraszam za wyrażenie, miał w niego znowu pierdyknąć ten koszmarny kafar. A jeśli nie zdążyłem, musiałem zatrzymać maszynę i wtedy  jak spod ziemi wyrastał zmianowy skreślając mi godzinę z przerobionej dniówki.  

Spróbujcie sobie teraz wyobrazić wychudzonego człowieczka tyrającego jak mrówka w tej manufakturze, a przypomnicie sobie słynny film Chaplina genialnie wyszydzający dumę Ameryki, jaką była zwalniająca ludzi z potrzeby myślenia produkcja w systemie taśmowym.  

Po kilku tygodniach opanowałem robotę do takiej perfekcji, że mogłem już pracować z zamkniętymi oczami nawet we śnie, gdyż moi współlokatorzy mówili, co rano, że znowu w nocy tak samo jak zawsze machałem rękami.  

Na szczęście pewien Murzyn w końcu mi poradził bym rzucił tę pracę, bo z pięciu frajerów tyrających uprzednio na tym stanowisku czterech ześwirowało, a piąty wyskoczył z trzydziestego piętra.  

Wtedy zrozumiałem w czym leży tajemnica sukcesu gospodarki Stanów Zjednoczonych, co więcej, że ja się na takie odmóżdżające bajery nigdy nie dam nabrać.  

Szczęśliwym trafem, jak to teraz widzę z perspektywy czasu, jakiś rodak zakapował mnie do Urzędu do Spraw Imigracji Ministerstwa Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych i dostałem deportację za pracę na czarno.

Po tej pouczającej przygodzie przekonałem się raz na zawsze, że nie ma jak w domu i żegnałem Amerykę beż większego żalu szczęśliwy, że wracam do Polski.

Od tamtego czasu minęło 46 lat i w zasadzie niewiele się zmieniło. Bo z tego, co wiem znakomita większość polskich emigrantów w Chicago nadal tyra od rana do nocy sprzątając domy w bogatych dzielnicach, bądź wykonuje co podlejsze prace na budowach.

I o ironio, czego za Boga nie umiem zrozumieć, Ameryka nadal się Polakom jawi rajskim światem i pomimo wizji katorżniczej orki, jaka ich niechybnie czeka w Ameryce wciąż marzą o amerykańskich wizach, których, a jakże by inaczej, nadal nie zniesiono, a tym, którzy o nie proszą wciąż się zadaje upokarzająco intymne pytania.

O zdezelowanych F16, które nam sprzedali za ciężkie pieniądze i offsecie, który się nie wiadomo, gdzie rozpłynął nawet nie wspominam. I dalatego jestem pewien, że John Kerry będzie dzisiaj nawijał Polakom to samo, co wszyscy prezydenci USA po moim wyjeździe ze Stanów. O! Właśnie mówią w telewizji, że John Kerry dał medal jakiemuś żołnierzowi z Gromu i spotkał się z twórcami marsjańskiego łazika Hyperion.

Na koniec powiem, że dziś w nocy śniło mi się, że rząd Tuska upadł, rodacy zmądrzeli, zaczęli się wzajemnie szanować, przepędzili wycwanionych polityków, do ojczyzny powrócili emigranci z Ameryki, Anglii i Irlandii... i wspólnie z autochtonami urządzili sobie Polskę po swojemu tak, by pracując uczciwie za godną zapłatę już nigdy już nie musieli się tułać po świecie i nikogo o nic prosić.

Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)

Post Scriptum

Ponieważ ktoś z komentatorów wytknął mi, że nie umiałem sobie poradzić w Stanach zdecydowałem się zacytować Państwu kilka pierwszych wersetów z mojej książki wspomnieniowej pt. „Magia namiętności”, cytuję:

 

Zawstydzenie

 

Kiedy zszedł z “Batorego” na nabrzeże portu w Montrealu jego uwagę przykuła szokująca scena.

Kanadyjscy celnicy odbierali siłą schodzącym ze statku Polakom przedmioty niespełniające lokalnych wymogów higieny.

Gdy się przyjrzał bliżej przekonał się, z kim podróżował na kultowym statku. Byli to podróżujący na najniższym pokładzie ziomkowie jadący do Ameryki na stałe. Słowem – emigranci, a dokładniej rozwrzeszczane hordy rodaków z Podhala i tak zwanej Ściany Wschodniej.

Migiem oprzytomniał.

Jezu! A cóż to za buraki! Nie miałem pojęcia, że takie okazy żyją w moim kraju – zdumiał się setnie, gdyż o czymś podobnym czytał w „Malowanym ptaku” Kosińskiego, ale był przekonany, że to literacka fikcja.

Z niedowierzaniem patrzył, jak prostacki ludek walczy z celnikami o swoje.

Nasi emigranci wieźli ze sobą za wodę pożółkłe pierzyny, dziurawe poduszki, szafliki, miednice, żeliwne nocniki, sznury suszonych grzybów i opasłe pęta nadpsutej wiejskiej kiełbasy.

Urosła tego spora sterta, a Krzysztof po raz pierwszy na amerykańskiej ziemi zawstydził się, że pochodzi znad Wisły.

Bezradna gawiedź, nie znająca żadnego ludzkiego języka, biegała bez ładu i składu z zawieszonymi na szyi na konopnym sznurku tekturkami z nazwiskiem i celem podróży.

No, no, nieźle się zaczyna, pomyślał.

Szczęśliwie wkrótce podstawiono autokary, które miały to bractwo przewieźć na dworzec kolejowy, skąd się mieli rozjechać do różnych miast Kanady i Stanów Zjednoczonych.

I tu się zaczęła prawdziwa masakra.

Brać polska ruszyła kupą na podjeżdżające autokary. Pośród nieludzkich wrzasków, jęków, przekleństw i złorzeczeń, taszcząc za sobą bagaże, jeden przez drugiego, tratując się wzajemnie parli do przodu jak stado baranów tarasując przejście.

Ktoś wrzeszczał: – Dzieci! Dzieci! Ludzie! Ratujcie dzieci!

Cholera! Gdzie ja jestem? – pomyślał zniesmaczony. Przecież ta hołota na śmierć się zadepcze!

Odwrócił się na pięcie, nie chcąc dalej oglądać tej żałosnej sceny.

Upychanie rodaków trwało prawie dwie godziny.

A gdy wrzawa ucichła, bez żadnych problemów wsiadł do autokaru.

Ruszyli w kierunku dworca.

Z rozdziawionymi ustami, przyglądał się rozłożystym limuzynom sunącym po wielopasmowych jezdniach. Patrząc na płynące po gładkich jak stół autostradach eleganckie fordy, szykowne chevrolety, dystyngowane cadillaki i sportowe mustangi, z zawstydzeniem myślał o polskich dziurawych drożynach, gdzie straszyły toporne warszawy, pokraczne syreny i śmieszne trabanty.

 

Gdy wsiadał do ekspresu Montreal – Chicago, rozegrała się równie żenująca scena.

Polacy zajęli wagony pierwszej klasy, a kiedy ich poproszono o wyjście towarzystwo zawyło, że chyba po ich trupie.

W efekcie pociąg odjechał z dużym opóźnieniem, a zawstydzony Krzysztof nareszcie zrozumiał, dlaczego tak trudno o wizę do Stanów.

 

Rozczarowanie

 

Pociąg ekspresowy Montreal – Chicago pędził w kierunku granicy Stanów Zjednoczonych. Kanada pogrążała się w szybko zapadającym zmroku.

Słaniając się na nogach upchnął walizę na półkę i ciężko opadł na miękkie siedzenie. Zmięty, niewyspany wcisnął się w kąt przy oknie marząc o śnie.

Do przedziału wszedł schludnie ubrany Murzyn z obsługi pociągu. Obrzucił Krzysztofa troskliwym spojrzeniem i bez pytania podał mu kubek kawy z croissantem.

Thank you very much! – podziękował Krzysztof.

– Nie ma, za co – odparł Murzyn łamaną polszczyzną. – Przynieść ci podjuska? – spytał i wyszedł na chwilę, by niebawem powrócić ze świeżo obleczonym jaśkiem.

– Bardzo panu dziękuję – wyjąkał Krzysztof.

Wsparłszy ciężko głowę na mięciutkim jaśku przypomniał sobie, jak mama zmieniała mu poduszki, kiedy zachorował.

– Biedna, chyba już miała tę operację – zatroskał się zanim usnął.  

Obudziły go wrzaski rodaków, którzy, a jakże by inaczej, bezładną kupą pchali się do wyjścia.

Zorientował się, że pociąg stoi na stacji Chicago.

Wszędzie było słychać powitalne okrzyki i nerwowe nawoływania:

– Józek! Tu! Tu jesteśmy! Mietek! A gdzie Staszka! 

Przeczekawszy zamęt wyszedł z wagonu na przestronny peron.

W oddali zobaczył kiwających do niego ciotkę Mary i wuja Stanleya.

– No, jesteś, bo Stasek juz myśloł, że cie nima – zakomunikowała ciotka.

Hello Chris! How are you! – wtórował jej wujek.

Jak już się wyściskali, wuj zapytał łamaną, galicyjską gwarą:

– A przywiezłeś mi ptoka?

W pierwszej chwili Krzysztof nie zrozumiał pytania. A gdy się w końcu domyślił, wykrzyknął radośnie:

– Tak! Tak! Przywiozłem ci orła, jak prosiłeś w liście.

Good! Very good! – ucieszył się wujek, po czym dopytał: – A skrzydła mo – tu zamarł na chwilę w bezruchu, gdyż nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa – takie? – skrzyżował ręce pod brzuchem – czy taaakie? – rozczapierzył ręce szeroko nad głową.

– Taaakie wuju! – odparł radośnie Krzysztof, domyśliwszy się, o co mu chodzi.

Very good! Excellent!Bo takiego kciołem. Bedzie stoł u mnie w lanczrumie na telewizorze.

Całe szczęście, że pani sprzedawczyni z krakowskiej Cepelii zdołała mnie przekonać, bym zakupił orła z rozpostartymi skrzydłami, westchnął z ulgą Krzysztof.

Wuj zapakował towarzystwo do przepastnego forda.

– A teraz zobaczysz Chicago – oznajmił z dumą. – Jedziemy do Downtown! 

Wjechali do centrum.

Oszołomiony Krzysztof zadzierał głowę, gdy przejeżdżali obok niebotycznych wieżowców, których nazwy wuj wymieniał tak szybko, że nie sposób je było zapamiętać.

Olśniony, wbijał wzrok w migające za szybą samochodu wytworne wystawy znanych domów mody, słynnych magazynów, butików i markowych galerii.

O kurczę! Tu na jednej ulicy jest więcej sklepów niż w całym Krakowie!

Powoli zapadał zmierzch.

I naraz miasto rozbłysło milionami świateł, wielobarwnych neonów i ruchomych reklam. Wszystko migotało, falowało, wirowało, strzelało gejzerami iskier jak w jakiejś baśniowej krainie.

Wuj nie przestawał pytlować, lecz Krzysztof go nie słuchał, oczarowany kolorowym światem.

– Teraz pojedziemy do mnie, obwiściła ciotka. Zostaniesz u mnie, bo Stasek mieszka za miastem, z bogatymi.

Mijali kolejne światła, zostawiając za sobą centrum. Skończyły się wieżowce, światła i reklamy. Wjeżdżali w coraz bardziej ponurą okolicę pełną podobnych do siebie, brzydkich, starych domów. Na ulicach walały się porozrzucane papiery, puszki i gnane wiatrem tekturowe kartony.

– To jest polskie Jackowo, tu mieszkam – zakomunikowała ciotka.

Wuj zatrzymał samochód przed jakąś obskurną czynszową kamienicą, pożegnał się, zabrał orła i szybko odjechał.

– Staszek tu nie chce stawiać swojej kary, bo mu zawsze porysują. Mówiłam ci już, że on mieszka za miastem z bogatymi ludźmi – wyjaśniła ciotka z dumą w głosie.

Rozwrzeszczana zgraja kolorowych wyrostków grała w kopanego metalową puszką.

– To Portorykany, psia ich mać, wszędzie się wpychają! – tłumaczyła ciocia pogardliwym tonem.

Weszli do mrocznego korytarza.

Po sforsowaniu trzech zamków, weszli do mieszkania.

Okazało się, że ciotka rezydowała w zagraconym pokoju z maleńką kuchenką przerobioną z holu. Zakratowane okno wychodziło na mur ciemnej studni ciasnego podwórza.

Gdy na telewizorze okrytym haftowaną w różyczki serwetką zobaczył siedzącą w szerokim rozkroku, debilnie uśmiechniętą lalkę w krakowskiej sukience, uświadomił sobie, że łatwo nie będzie.

Gdzie ja jestem? Co ja tutaj robię? – rozmyślał w panice.

Ale to był dopiero początek.

Prawdziwy koszmar się zaczął, gdy ciotka go wprowadziła do ciasnej wnęki bez okna, gdzie mieściło się tylko łóżko i dwie nocne szafki. Ściany i sufit ktoś pomalował niechlujnie landrynkowym lakierem. Nad łóżkiem wisiała lampka z dyndającym na gołym drucie nadpalonym abażurem.

– To będzie twój pokój, możesz się rozpakować! – rzuciła ciotka i poszła do siebie.

To taka jest ta Ameryka!- pomyślał. Wystarczy pół godziny jazdy samochodem, by się przenieść z raju do istnego piekła.

Niestety, wyglądało na to, że raju nie będzie.

 

Otrzeźwienie

 

Nazajutrz od samego rana mieli szukać pracy. Naturalnie na czarno.

Ciotka znalazła w gazecie kilka, jej zdaniem atrakcyjnych ogłoszeń.

– Tylko się nie przyznawaj, że masz wyższe szkoły! – przestrzegła Krzysztofa, który właśnie przeglądał przetłumaczone na angielski zaświadczenia z uczelni. – Zapamiętaj sobie, że tu, w Ameryce Polacy byli zawsze od czarnej roboty.

Poczuł się dotknięty tą przestrogą.

Jak to? Przecież mam za sobą prawie pięć lat studiów, co poświadczył notariusz, a tłumacz przysięgły, za ciężkie pieniądze, wystawił stosowny dokument.

Czytając w jego myślach, ciotka zagroziła:

        A tych papierów nawet nie pokazuj!

 

Miejskim trolejbusem zajechali do pierwszej fabryki.

W gabinecie bossa, już na samym wstępie okazało się, że ciotka wyszła na swoje. Szef pytał o wszystko, poza wykształceniem.

Usłyszał natomiast najprostsze, a zarazem najtrudniejsze pytanie, jakie mu dotąd zadano:

– Co umiesz robić? – pytał w kółko właściciel fabryki.

Myślałem, że będą pytać o szkołę, studia, dyplom. A tu...

I nagle uświadomił uzmysłowił sobie, iż mimo skończonych studiów, nie potrafi pisać na maszynie, nigdy nie pracował w fabryce, nie umie ani toczyć, ani skrawać, że się nie zna na prądzie, nie ma pojęcia, jak zreperować zepsutą lodówkę, nie mówiąc o cieknącym kranie.

Owszem, świetnie się znał na skałach i minerałach, lecz na co to komu.

Za pierwszym podejściem roboty nie dostał.

Do obiadu wykonali jeszcze kilka podejść z identycznym skutkiem.

W końcu dotarli na obrzeże miasta, gdzie, jak niosła fama, pewien Żyd zatrudniał Polaków „jak leci”.

Faktycznie, bez zadawania pytań, wzięto go do pracy.

Kiedy się umęczeni dowlekli do domu, ciotka oznajmiła: – No, jak już masz tę robotę, to będziesz mi od dzisiaj, co dwa tygodnie płacił za mieszkanie, jedzenie, pranie i sprzątanie.

Przez moment zastanawiał się, czy aby ciotka go zaprosiła do Ameryki z dobrego serca, czy może też chciała sobie dorobić do renty. Jednak dla dobra wzajemnych relacji porzucił podejrzliwe myśli.

 

Golgota

 

O piątej rano zatłoczonym trolejbusem jechał do pierwszej w swoim życiu pracy.

Miał pracować w fabryce, gdzie produkowano części do lodówek.

Na miejscu przekonał się, że haruje tam rój Polaków od świtu do zmroku. Na hali produkcyjnej rzucał się w oczy spolegliwy pośpiech ludzi bojących się o pracę. Panował potworny zaduch i straszliwy hałas rozklekotanych maszyn.

Objął jedno jedyne wolne stanowisko.

Jego zadaniem był montaż chłodnic lodówkowych.

Siedząc na wysokim metalowym stołku, miał przed sobą szyny, w które w stosownym momencie trzeba było wsadzić metalową rurkę.

Dwadzieścia centymetrów ponad jego głową wirowało huczące złowieszczo koło zamachowe. Po lewej zwisała na grubych łańcuchach ciężka szpula blachy, ciętej z przeraźliwym zgrzytem na paski, które plująca parą pneumatyczna łapa przesuwała z łoskotem nad wspomnianą rurkę.

Wtedy tuż przed jego nosem, spod sufitu, spadała z potwornym łomotem dwutonowa prasa.

Uformowaną chłodnicę musiał szybko wyjąć, bo za parę sekund miał w nią znowu rąbnąć ten upiorny kafar.

A jeśli nie zdążył, zjawiał się boss zmianowy i skreślał mu godzinę z przerobionej dniówki.

Tyrając jak mrówka w tej manufakturze, Krzysztof często myślał o kultowym filmie Chaplina, genialnie wyszydzającym dumę Ameryki, jaką była produkcja w systemie taśmowym.

Po kilku dniach opanował robotę do takiej perfekcji, że był w stanie wykonywać wszystkie czynności, bez cienia przesady, z zamkniętymi oczami. Pracował nawet we śnie, bowiem ciotka, co rano mu wymawiała, że znowu wrzeszczał w nocy, machając rękami.

Teraz dopiero rozumiem w czym leży tajemnica sukcesu gospodarki Stanów Zjednoczonych! – rozmyślał z goryczą. Przed wyjazdem za wodę powinienem byłposłuchać porad pana Okołowicza, jakie dawał Polakom w walającej się po naszym krakowskim mieszkaniu książeczce Wskazówki dla wychodźców jadących do Ameryki, wydanej w Krakowie na początku wieku. Przypomniał sobie jak autor przestrzegał:

„Kto ma zamiar udać się za morze w celach zarobkowych powinien się przede wszystkim dobrze zastanowić, czy mu się opłaci kraj rodzinny opuszczać i szukać szczęścia wśród obcych. Nie powinien też wybierać się w podróż zamorską, kto obawia się ciężkich trudów i chciałby mieć w swym życiu lekki kawałek chleba. Za morzem można bowiem dojść do czegoś tylko przy nadzwyczaj ciężkiej pracy fizycznej, a każdy cent, jaki się tam odkłada okupiony bywa nadludzkim wysiłkiem ochrzczonym krwawym potem”.

Te prorocze słowa dźwięczały mu w uszach za każdym razem, kiedy kończył dniówkę.

 

Obłęd

 

Harował w tym piekle po dwanaście godzin, bo za overtime płacono podwójnie. Z pewnością rzucił by tę pracę, gdyby nie przeświadczenie, że przez trzy miesiące zarobi więcej niż przez dwa lata w Polsce.

Tą nieludzką orką zarabiał tygodniowo sześćdziesiąt dolarów, co przy ówczesnym kursie, kiedy to za dolara płacono sto dwadzieścia złotych, było sumą zawrotną.

Lecz to było dopiero preludium.

Kiedy wracał zgłodniały do domu, troskliwa ciocia serwowała „obiad”, a tak naprawdę, resztówki z kotła pobliskiej stołówki, gdzie na zmywaku dorabiała sobie do emerytury. Było to zazwyczaj zimne, niezdatne do jedzenia, obrzydliwe świństwo. A jak nie chciał jeść, ciotka się obrażała i stroiła fochy piętnując niewdzięczność krewniaka ze starego kraju.

Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, rychło miało się okazać, że kochana krewna ma pewną iście makabryczną pasję.

Wydało się bowiem, że wraz z trzema kumami z pobliskiej parafii, w mieszczącym się nieopodal domu pogrzebowym ciocia dorabiała strojeniem zmarłych do trumny.

A że ktoś stale ochodził, prawie codziennie, kiedy wracał do domu śmiertelnie styrany ciotka ciągnęła go siłą do tych umarlaków, by ocenił efekty jej artystycznej roboty.

To był istny koszmar, a ciągłe obcowanie z widokiem odpicowanych na glanc nieboszczyków, zwłaszcza zmarłych kobiet w pełnym makijażu i ubranych w barwne suknie poczynało go wpędzać w głęboką depresję.

To już nie były żarty.

Bo po powrocie do domu, ciotka jak najęta, całymi godzinami zamęczała krewniaka tysiącami pytań: czy świętej pamięci Józia miała jego zdaniem dobrze dobraną szminkę, a Boże świeć nad jej duszą Stasia odpowiednią fryzurę do kroju sukienki, zdradzając mu przy okazji mrożące krew w żyłach tajniki swojego warsztatu, jak to czasem musiała przystrzyc włosy w nosie, bo psuły makijaż, nie mówiąc o paznokciach i innych detalach.

Mieliła jęzorem bez przerwy, a jej mimowolny słuchacz zaczynał się z wolna zbliżać do granic obłędu.

A gdy w końcu zasypiał w swojej dziupli głodny, gdyż ciotka przetrzymywała w lodówce swoje makabryczne pudry i mazidła, całymi nocami śmiały się do niego szczerzące zęby upiorne twarze uszminkowanych nieboszczek wyciągających do niego ręce z przystrojonych trumien.

O czwartej trzydzieści nad ranem skonany, niewyspany, bliski załamania, zbierał się do pracy.

 

Ewakuacja

 

Był piątkowy wieczór.

Po długim tygodniu niewolniczej orki wracał do domu z nadzieją, że nareszcie odpocznie.

Niestety, ciotka miała gości.

Przyszły do niej trzy kumy z domu pogrzebowego i pan Adam, odwieczny absztyfikant, samotny, zgorzkniały, zrzędliwy emeryt, który, jak się wydało, pisał ciotce listy do krewniaków w Polsce, ponieważ była niepiśmienna.

Ciotka podała mu wystygły obiad zaznaczywszy jak zwykle, że: „taki kawałek porku kosztuje u buczera ponad pół dolara”.

Po czym wróciła do rozmowy ze swymi kumami, by skończyć przerwaną opowieść, jak to zmarłej przedwczoraj świętej pamięci Stefanii musiała dwa razy depilować wąsy, bo do rana odrosły.

W chwili, kiedy z trudem przełykał ostatni kawałek zimnej wieprzowiny, ciotka oznajmiła:

– Acha, Chris! Przyszedł list do ciebie!

Przeczytał pierwsze zdanie i poczuł, że krew mu odpływa do nóg, a świat się zapada w jakąś czarną dziurę.

Rodzina z Polski pisała, że po operacji wdało się zapalenie otrzewnej i mama nie żyje. Musiał bardzo zblednąć, bo zrobiło się cicho.

– Stało się coś złego? – zapytał po chwili pan Adam.

– Tak, umarła mi mama – odparł nieswoim głosem.

Zapadło milczenie.

– A jaka była stara? – przerwał ciszę pan Adam.

– Miała pięćdziesiąt trzy lata – jęknął.

No good! No good!Szkoda! Trochę za wcześnie umarła, bo mogła jeszcze parę lat popracować – zaskrzeczała ciotka.

Na słowo „popracować” Krzysztof zagotował z gniewu i cudem się powstrzymał, żeby jej nie wygarnąć.

Chyba się przesłyszałem? – To babsko użyło słowa „popracować”, nie „pożyć”!

Siedział odrętwiały nie wiedząc, co począć.

Towarzystwo nadal deliberowało o przedwcześnie zmarłej.

Cholera! – zaklął w duchu. Ta Ameryka to kraj jakichś totalnie pomylonych ludzi! Liczysz się, póki harujesz! Przestajesz pracować, umieraj! Ciocia ci machnie makijaż, a potem do pieca, zrobić miejsce innym, by mogli zasuwać w tym obłąkanym kieracie.

Poczuwszy cisnące się do oczu łzy uciekł do swojej nory.

Rzucił się na łóżko i miętosząc w dłoni list obwieszczający straszliwą wiadomość zwinął się w kłębek gryząc poduszkę by nie było słychać płaczu.

Płakał bardzo długo.

W końcu ochłonął i uprzytomnił sobie, że jeszcze nigdy dotąd tak nie rozpaczał. Kompletnie nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo kochał matkę.

Boże! Ileż razy byłem dla niej niedobry – katował się ogarnięty wyrzutami sumienia. Często mnie drażniła. Były dni, że jej wręcz unikałem zamykając się w swoim pokoju, aż tu nieoczekiwanie życie mi pokazało, czym faktycznie dla mnie była!

Siedział, trzymając się bezradnie za głowę.

Jezu!!! – myślał porażony rozpaczą. Straciłem na zawsze matkę! Nie mam już nikogo z najbliższej rodziny!   

Gdy trochę ochłonął, zaczął kalkulować:

W Ameryce jestem na kompletnym zerze, a w Polsce mam same długi zaciągnięte pośpiesznie na bilet na Batorego.

W głowie kłębiły się coraz to nowe pytania.

Uświadomił sobie, że wciąż miętosi list.

Kiedy tak siedział zdruzgotany, usłyszał ochrypły głos ciotki:

– Chris! No chodźże do nas! Trzeba porozmawiać!

Goście mieli chmurne miny jakaś ława przysięgłych. Można było wyczuć, że są po naradzie.

– Już zdecydowaliśmy – obwieściła ciotka. W Polsce już nie masz nikogo i najlepiej będzie, jak zostaniesz w Stanach. Na samym początku trochę ci pożyczymy, a jak staniesz na nogi oddasz nam pieniądze. Jak będziesz solidnie pracował nie myśląc o głupstwach, to w Ameryce nie zginiesz.

Chciał coś powiedzieć, lecz ciotka mu przerwała w pół słowa:

– Aha! Jeszcze jedno! Jak będziesz pisał do Polski to nie zapomnij powiedzieć tej naszej kuzynce z Myślenic, co znała twoją matkę, by sobie po niej wzięła te lokówki do włosów, które posłałam jej tydzień temu w paczce.

Po czym jak gdyby nic, włączyła telewizor na pełny regulator. Goście zażerając chipsy zaczęli rechotać, bo akurat zaczął się show jakiegoś znanego komika.

Tego już było za wiele. Przeciągnęli strunę.

Uświadomił sobie, że z tymi ludźmi nie jest w stanie zostać ani chwili dłużej.

Wstał.

Poszedł do swojej klitki.

Spakował walizkę i wyszedł bez słowa.

 

Jedno, o czym marzył, to znaleźć się jak najdalej od tych ludzi.

Kroczył długo przed siebie bez celu.

W końcu jakiś autobus zabrał go do centrum.

Wysiadł na przystanku koło Prudentialu, w samym sercu miasta.

Zbliżało się Boże Narodzenie 1967.

Chicago kipiało świąteczną gorączką. Z nieba spadały ciężkie płaty śniegu. Wokół migotały wielobarwne lampki wszechobecnych choinek, a zewsząd dobiegały strzępy kolęd. W jakiejś knajpce, Sinatra śpiewał White Cristmas, a dwa kroki dalej pobrzękiwały radosne dzwoneczki, Jingle Bells Nat King Cole’a.

Miasto było pełne roześmianych ludzi.

Jedni wracali do domu z torbami pełnymi zakupów. Inni się całowali. A jeszcze inni gwarzyli beztrosko w przytulnych kafejkach przy świątecznym drinku.

Potrącany przez rozradowanych przechodniów, jak zagubiony ślepiec kroczył w niewiadomym kierunku.

Nie miał już siły rozpaczać. Zbyt dużo nieszczęść zwaliło się naraz.

Próbował zrobić bilans ostatnich wydarzeń:

To chyba jakiś koszmar. Zostałem sam na obczyźnie, bez matki, bez kąta do spania, z paroma centami przy duszy, w milionowym mieście, gdzie nie znam nikogo!

Poczuł śmiertelne zmęczenie.

Muszę na chwilę gdzieś przysiąść – pomyślał. O! Tam jest jakiś pub, wygląda przytulnie.

Przy barze, na wysokich stołkach, siedziało kilku podchmielonych mężczyzn.

Było wolne miejsce.

Usiadł, wsparłszy nogę na walizce, w obawie, by jej ktoś nie zwinął.

Przypomniał sobie whisky z coca-colą, jaką mu na „Batorym” serwował kapitan. Zamówił podwójną. Trochę mu ulżyło. Powtórzył kolejkę. Było jeszcze lepiej.

Wtem, niespodziewanie usłyszał polską mowę.

Podniósł ciężko głowę sponad opróżnionej szklanki. Obok siedzieli dwaj młodzi chłopcy gwarzący po polsku.

Lekko wstawiony, wyjął papierosa i spytał po polsku o ogień.

Przerwali rozmowę taksując go wzrokiem.

– Witamy krajana ze starego kraju! – odezwał się siedzący bliżej. Mam na imię Kazik, pochodzę z Poronina, a to mój koleś Antek spod Białegostoku.

– Mam na imię Krzysztof i jestem z Krakowa – przedstawił się.

– Aaaa! Z Krakowa! Byłem tam kiedyś. Wawel, Sukiennice, wszystko znam! – przechwalał się Kazik.

– Ja też miałem kiedyś jechać do Krakowa, ale jakoś nie wyszło – wyznał skromnie Antek. Napijesz się z nami?

Po chwili wahania, Krzysztof przyjął zaproszenie.

– Na co masz ochotę? – spytał Kazik.

– Jeśli można, to poproszę o whisky z coca-colą i odrobiną lodu – odparł.

– Czego? Z czym? – zadziwił się Kazik. A zresztą zamów sobie, co lubisz, dzisiaj my stawiamy!

Po czym zamówił dla siebie i swego kolegi po dwie setki czystej, obowiązkowo bez lodu i żadnej zakąski.

No i się zaczęło. Po polsku. Do spodu.

Jak już byli wszyscy równo zaprawieni, Antek zauważywszy walizkę, zapytał:

– A cóż to, kolego, chodzisz na wódkę z walizką? Czyżbyś miał kłopoty? No! Gadaj! Tylko nie kombinuj!

Mocno wlany Krzysztof opowiedział pokrótce przygodnym kamratom, co się mu przydarzyło.

Słuchali z otwartymi japami, a kiedy skończył opowieść, Antek zeskoczył z barowego krzesła i ryknął na całe gardło:

– Krzychu!!! Kurwa jego mać!!! Tej ciotce to bym nogi z dupy powyrywał!

Po czym klepnął w plecy nowego kolegę aż zadudniło i ryknął jeszcze głośniej:

– Krzychu! Nie damy ci zrobić krzywdy! Nie masz nic do gadania! Od dziś mieszkasz z nami!

Po czym skinął na barmana i dodał z ułańską fantazją:

        No to strzemiennego!!!

Bezsilność

 

Krzysztof ocknął się na potwornym kacu.

Kazik smażył właśnie jajecznicę z dwunastu jaj na bekonie.

– Musisz dużo jeść po tym, co żeś przeszedł – orzekł troskliwy kolega mieszając wprawnie zawartość patelni.

Kazik wynajmował wraz z Antkiem niewielkie mieszkanie, gdzie było jednak dość miejsca, by egzystować we trójkę. Luksusów nie było, ale o niebo lepiej niż u ciotki.

Obydwaj byli chłopcami prostymi, ale nie prostackimi. Przez to dali się lubić, ujmując nowego lokatora polską gościnnością.

Jakiś czas po śniadaniu, Krzysztof nieoczekiwanie poczuł przeszywający ból w prawym boku.

Pewno za tłusty był ten bekon - pomyślał, bagatelizując problem.

Jednak następnego dnia boleści się wzmogły, a on nie potrafił usiedzieć bez zmiany pozycji. Bojąc się jednakże, że utraci pracę bardzo się pilnował, żeby nikt nie spostrzegł tej niedyspozycji.

Z każdym dniem, z coraz większym trudem wytrzymywał wlekące się godziny, jakie zostały do skończenia dniówki.

Niestety, było coraz gorzej.

W piątek, po znojnym tygodniu katorżniczej orki, Kazik z Antkiem wydali mocno zakrapianą kolację.

A jak już mieli całkiem nieźle w czubie, rozochocony Kazik zagadnął:

– Wiesz Krzychu, nie obraź się, ale kiepsko wyglądasz. Coraz mniej jesz i chociaż się z tym kryjesz, zauważyliśmy, jak się skręcasz z bólu.

Zdemaskowany, bez owijania w bawełnę zwierzył się kolegom ze swojej niedyspozycji.

– Jak nie masz insiury, to nawet nie próbuj się leczyć w szpitalu – przestrzegł Antek. – Oskubią cię na zero i puszczą w skarpetkach. Ale nic się nie martw! Znam jednego taniego doktora – pochwalił się koneksjami. – Przyjmuje niedaleko. Jutro tam pójdziemy.

Doktor już na pierwszy rzut oka nie wzbudzał zaufania, lecz Krzysztof był zbyt słaby, by wybrzydzać.

Lekarz zadał parę oklepanych pytań, postukał, pomacał i wydał diagnozę:

– To z pewnością wrzody na żołądku! Trzeba je osuszyć! – stwierdził wypisując receptę na jakieś lekarstwo.

Kiedy kończył pisać, nie podnosząc głowy, dodał:

– Wizyta u mnie kosztuje pięćdziesiąt dolarów.

Ładny mi tani lekarz! – przeraził się Krzysztof, wygrzebując z portfela prawie wszystko, co zdołał zarobić przez ostatni tydzień.

Jak przykazał medyk, zażywał regularnie przepisane leki, lecz ból nie ustąpił, a co gorsze dostał na uszach jakiejś koszmarnej wysypki czemu towarzyszyło potworne swędzenie.

A gdy poinformował o tym swego konowała, podejrzewając alergię na przepisane leki, ten taką możliwość wykluczył i kazał cierpliwie czekać do końca kuracji.

 

Kolejny dzień z rzędu tyrał na swojej maszynie.

Kończył jedenastą godzinę mozolnej pańszczyzny.

Ból w boku stawał się nie do zniesienia. Znacznie gorsze było jednak straszliwe swędzenie uszu, które się pokryły czymś w rodzaju łuski.

Chyba nie przetrwam tej ostatniej godziny! Ból jakoś jeszcze zniosę, ale tego swędzenia za Boga nie wytrzymam. Za chwilę chyba oszaleję! To jakaś tortura! – skamlał pod nosen.

A, żew czasie pracy obie ręce miał ciągle zajęte, nie mógł się podrapać i od czasu do czasu potrząsał nerwowo głową. Świąd jednak był tak nieznośny, iż żeby nieco ukoić przykładał co chwilę rozpalone uszy, raz jedno, raz drugie, do chłodnego korpusu maszyny, co na parę sekund przynosiło ulgę. Po chwili jednak swędzenie wracało ze wzmożoną siłą.

I tak dzień w dzień, od świtu do zmroku, przez dwanaście godzin.

 

Pewnego dnia, kiedy jak zwykle zmagał się z cierpieniem, podszedł do niego zmianowy kuzyn właściciela i suchym tonem zakomunikował:

– Wiesz Chris, zauważyłem, że coraz gorzej pracujesz, bez przerwy się wiercisz i śpisz na maszynie. Ostrzegam! Jak się nie weźmiesz ostro do roboty, to się pożegnamy.

Zdesperowany, choć marzył o tym żeby mu dać w mordę, Krzysztof nie miał siły zareagować.

 

Kiedy się dowlókł do domu, Antek krzyknął na jego widok:

– Wiesz stary! Ostatnio straszliwie schudłeś, więc dzisiaj kupiłem przecenioną wagę. Wskakuj przyjacielu!

Okazało się, że stracił w czasie choroby dwadzieścia dwa kilo.

– Nie znam się na choróbskach – podrapał się w głowę Antek, ale chyba chłopie nie za dobrze z tobą. Marniejesz w oczach, prawie nie jesz, nic się nie odzywasz i nie dbasz o siebie. Tak dalej być nie może! Chyba się nie obędzie bez tego szpitala.

– Dajcie mi święty spokój! Jakiego szpitala? Czyście poszaleli? Skąd na to wezmę pieniądze? – pytał rozdrażniony Krzysztof.

        No, tego to my nie wiemy, ale na nas nie licz – burknął ze spuszczoną głową Antek. – Trochę pomożemy, ale bez przesady.

 

Tyrał tak jeszcze przez kilka tygodni.

Lekarz zabierał mu prawie wszystko, co zarobił. Co dwa tygodnie oddawał chciwemu medykowi całą swoją pensję, a ten wydawał mu z tego piętnaście dolarów, by mógł jakoś przeżyć do kolejnej wypłaty.

Zauważył również, że koledzy z pracy zaczęli go unikać nie kryjąc obawy, że będzie chciał od nich pożyczyć pieniądze.

Czuł, że z dnia na dzień coraz bardziej słabnie, że trawi go jakaś straszna choroba.

Poraz pierwszy pomyślał o powrocie do Polski.

Ale jak miał wrócić? Skoro w Ameryce nie miał grosza przy duszy, a w Polsce same długi.

Wyniszczony chorobą, rozbity, ogarnięty poczuciem, że go Bóg opuścił, bez pomocy z nikąd, pomału godził się z myślą o najgorszym....

 

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości