echo24 echo24
8737
BLOG

BAŚŃ O DOBRYM DONALDZIE I ZŁYM JAROSŁAWIE

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 46

 

Opowiem wam bajkę, jak kot palił fajkę.
 
Za górami, za lasami, na wschodniej rubieży Europy Środkowej, była sobie spowita oparem absurdu kraina ciemnego luda.
 
Po zakończeniu wojny, jaką wydał światu pewien malarz, w krainie ciemnego luda przez pięćdziesiąt lat panoszyła się czerwona zaraza, czyli zaprzedana Moskwie czereda złodziei, rzezimieszków i morderców, którzy ciemiężyli tubylców rabując, co i gdzie się dało. A ciemny lud musiał siedzieć cicho bo wszędzie byli szpicle, szalała cenzura, a jak było trzeba milicja pałowała ludzi, zamykała do więzień, a nie rzadko zabijała skrycie.
 
Aż się w końcu ciemny lud zbuntował i założył „Solidarność”. A że było ich dziesięć milionów, przebiegli namiestnicy Moskwy wzięli buntowników pod bajer, że się z nimi podzielą sprawiedliwie władzą. Łatwowierni orędownicy gminu zasiedli do rozmów przy okrągłym stole z zawodową gwardią czerwonych szulerów.
 
Na pozór wszystko szło jak po maśle i zniewolony lud był krok od wolności. Lecz do stołu dosiadło się czterech zaprzedanych komunie judaszowych zdrajców. Byli to uczniowie lewackiego mędrca niejakiego Sartre’a. Tę bandę czworga tworzyli: rozdający za darmo zupę harcerz Kuroń, przebiegły gensek honorowy Geremek, rozmodlony katolik postępowy Mazowiecki i cwaniak nad cwaniakami, święty guru Michnik. A że mieli góralską naturę rodem z Góry Synaj łby mieli nie od parady i tak zamącili ciemnemu ludowi w głowie, że im oddał władzę, którą miał na widelcu.
 
W ten oto sposób nad Wisłą zaczęli panować różowi, nazywani także post-komuną, czyli zgrana szajka czerwonych kałmuków i wspomnianych już górali. A żeby się ciemny lud nie skapował co jest grane, po upadku komuny różowi rozdzielili swoje role. Jedni utworzyli pseudo-prawicowe hufce UD – UW - PO, drudzy natomiast sformowali „lewicowe” szwadrony.
 
Udając przed ciemnym ludem, że się nienawidzą, te dwa zgrane gangi rzezimieszków przez lata współpracowały ze sobą rozkradając bezkarnie resztki tego, co jeszcze zostało. A nie było to trudne, gdyż ich guru, znany miłośnik wody wyskokowej lubił i umiał wypić. A to z rubasznym bajarzem Wałęsą, którego ktoś dla żartu zrobił prezydentem, a to z nie wylewającym za kołnierz błękitnookim Olkiem, który prezydentem został bo mu Wałęsa zamiast ręki podał nogę, a to z szefem tajnych służb, bezwzględnym oprawcą Kiszczakiem, czy z kłapouchym Urbanem trzęsącym mediami. Więc mogli kraść i szabrować ile wlezie.
 
Aż pewnego razu powinęła im się noga i nadszedł sądny dla różowej junty czas sodomy i gomory zwany Czwartą Rzeczpospolitą, w którym to okresie, post-komuna utraciła władzę na rzecz braci Kaczyńskich, znanych z napoleońskiego wzrostu jednojajowych bliźniaków, którzy zaczęli rządzić, o zgrozo! - praworządnie i sprawiedliwie. Przykładne rządy kaczorów, pod którymi kradzież była zakazana wpędziły różowych rabusiów w głęboką depresję. Potwornie się znerwicowali, wychudli, zmarnieli i stracili rezon. A jeszcze do tego pewien ojciec dyrektor założył w Toruniu wolne Radio Maryja, które prócz godzinek, od rana do nocy nadawało w eter, jak różowa pandemia zżera i wyniszcza Polskę.  
 
Wydawało się przez chwilę, że rodzi się szansa na uczciwie rządzoną Rzeczpospolitą. Ludzie się zrobili lepsi, mniej pazerni na pieniądze, bardziej dla siebie mili i życzliwi.
 
Ale nikczemny guru rezydujący w pałacach przy ulicy Czerskiej bynajmniej nie zsypał gruszek w popiele. Straszliwie się rozzłościł, ze zgryzoty poobgryzał paznokcie, od rana do nocy główkował, jeździł po poradę do moskiewskiego kniazia, aż obmyślił sposób na odbicie władzy.
 
Za tak zwane „moskiewskie” pieniądze założył pralnię mózgów pod szyldem Gazeta Wyborcza. W tej manufakturze od rana do zmroku tyrały tabuny zaprzedanych mu pachołków umiejących władać piórem. A że były to same kanalie i szuje, im bardziej trzeba było łgać, tym chętniej pisali. 
 
Sztuczka z odbiciem władzy była stosunkowo prosta. Bowiem sprytny guru z Czerskiej wpadł na chytry pomysł, że jak w Gazecie napisze ciemnemu ludowi, że stanowi krajową elitę, to ciemny lud nie dość, że tę brednię na pniu kupi, to jeszcze do tego, by się nie wydało, co sobą reprezentuje naprawdę, zrobi wszystko, co mu Michnik każe.
 
W taki oto sposób powstał w Lechistanie zalatujący tanim pudrem i oborą różowy salon Trzeciej Rzeczpospolitej, czyli zbieranina „inteligentów” wykształconych w pierwszym pokoleniu okrzyknięta krajową elitą.
 
Przebiegłego guru z Czerskiej wspierała gwardia zawodowa złożona z trzech doborowych kompanii.
 
Była więc kompania „autorytetów moralnych”, gdzie wyróżniali się tak wybitni sztabowcy jak żółwiowato nieśpieszny Tadeusz, filmowy safanduła Jędrzej, sprośny reżyser Kazimierz, sępio kąśliwy starzec nazywany dla hecy profesorem, a pod koniec jeszcze do nich dobił pewien znarowiony klecha z Tygodnika Powszechnego. Każde przykazanie tych kowali jedynie słusznych myśli salon i jego wielbiciele przyjmowali jako słowo objawione.
 
Drugą kompanię tworzyli ślepo oddani sprawie spin-doktorzy PR, gdzie wyróżniali się zwerbowani na kolanie chwaccy politrucy: Paradowska,Żakowski, Wołek, Lis, Miecugow, Markowski, Krzemiński, Czapiński, Kuczyński i hetman monopolny Palikot. Była to brygada dyżurnych oficerów wyzutych z resztek poczucia obciachu, zawsze gotowa do usług i mokrej roboty.
 
Była też formacja od przekabacania na lewactwo młodych Lachów i Laszek, gdzie prym wiedli gołowąsy świrus Kuba Wojewódzki, podstarzali rockmani Hołdys i jego rówieśnik Owsiak, a także starsza od ich obu na raz wokalistka Kora z utapirowanym pudelkiem na ręku maskującym partactwo chirurgów plastycznych.
 
Naczelnym zadaniem gwardii zauszników oddanego Moskwie guru z Czerskiej było przekonanie aspirujących do elity o palącej potrzebie zrobienia rewolty mającej raz na zawsze odsunąć znienawidzonych Kaczorów od władzy.
 
Kopano więc pod bliźniakami dołki, sypano im piasek w szprychy, zbierano na nich haki, podkradano im samolot, w Brukseli zwędzono im krzesło, łapano ich za każde słowo, robiono im paskudne fotki, w telewizji po sto razy dziennie pokazywano rozwiązanego buta, aż kaczor Jarosław miał już tego dosyć i oddał namolnym łapserdakom władzę.
 
I wtedy nad Wisłą zdarzyły się dziwy nad dziwami. Bowiem nie cierpiący kaczorów salon nakazał aspirantom do krajowych elit zagłosować na Platformę i wybrać premierem też kaczora tyle, że tym razem Donalda vel Tuska.
 
Nad Wisłą nastał rajski czas wiecznie zielonej wyspy wiekuistej szczęśliwości. Po objęciu władzy dobry kaczor Donald ogłosił swoim wyborcom, że stanowią krajową elitę, co im do reszty odebrało rozum. Potem zapowiedział cuda, w które ci kretyni oczywiście uwierzyli. Następnie wybrał się w podróż za wodę do krainy Indian, gdzie przebrany w pocieszną czapeczkę uszatkę ogłosił się słońcem Peru.
 
W międzyczasie salon rozpuszczał po kraju horrendalne wieści, że zły kaczor Jarosław to opętany przez diabła ludojad, który na śniadanie zżera na surowo niemowlęta, a na obiad przypiekane na rożnie dziewice. A spin-doktorzy PR od rana do nocy straszyli nowobogackie "elity", że jak tylko ten wstrętny Belzebub znowu dorwie się do władzy, rozgada wszystkim dookoła o ich rzeczywistym rodowodzie.
 
Ze strachu, że ich przeklęty Jarosław może zdemaskować, wielbiciele Donalda dawali sobie wcisnąć praktycznie każdą ciemnotę, co ich całkowicie zwolniło z potrzeby myślenia. W efekcie ich rozum zaczął gwałtownie zanikać, ewoluując wstecznie od form mózgu resztkowego do bliskiej debilnego absolutu postaci całkowicie odmóżdżonej.
 
Na zielonej wyspie zapanował nastrój błogiej i bezkarnej beztroski. Salon żywił się przeświadczeniem o własnej doskonałości, bezgranicznym uwielbieniem Słońca Peru, polityką miłości i tańcami na lodzie, a głosujące jak maszynka za błogosławionym Donaldem „elity”, wzorem wiecznie naćpanych niedźwiadków Coala, pogrążyły się w beztroskim błogostanie wegetując podług biorytmu: „ranna kupa – południowa kawa w mieście – papu – szkiełko kontaktowe – siusiu – lulu”. Do szczęścia zaś starczało im przeświadczenie, że „zawsze wiedzą lepiej”.
 
Jednak solą w oku post-komuny był wciąż pełniący funkcję Prezydenta bliźniaczy brat Belzebuba Jarosława Lech. Los się jednak uśmiechnął do różowej szajki i Lech zginął pod Smoleńskiem w katastrofie samolotu, który według rzeczoznawców rosyjskiego kniazia, którym Donald  bez zmrużenia oka oddał śledztwo, samolot pilotował namówiony przez Prezydenta pijany polski generał. Odbyły się uroczystości pogrzebowe, na których przed południem zausznicy rządu lali krokodyle łzy na trumny, by wieczorem w telewizji tłumaczyć ciemnemu ludowi, że to nierozważny Lech Kaczyński spowodował katastrofę.
 
Kiedy już miał wszystko posprzątane, Donald mógł się oddać ulubionemu zajęciu, czyli graniu w gałę. Grał od rana do nocy, a w przerwach między treningami pożyczał na prawo i lewo pieniądze pogrążając Państwo w horrendalnych długach.
 
I wtedy zamarzył o roli Generalissimusa. Żeby zdobyć trochę kasy zlikwidował armię. Zdeptał wszelkie obyczaje. W dążeniu do pełnej władzy wyzbył się poczucia wstydu. Wprowadził prawo dżungli działające na zasadzie kto silniejszy, ten lepszy - cham chama chamem pogania – wszystkie chwyty dozwolone. Zaniechał reform by się przypodobać tłuszczy. Dokonał skoku na emerytury. Od kaczora Jarosława, który został szefem opozycji zażądał badań psychiatrycznych. A resztkę przyzwoitych ludzi jacy jeszcze się ostali wyśmiewał i przezywał moherowymi beretami.
 
Potem wziął naród za mordę i strasznie się zmienił na gorsze. Byle tylko rządzić. Zagarnąć jak najwięcej pod siebie. Obsadzić przyczółki i wyrżnąć niewygodnych, choćby byli genialnymi fachowcami.  
 
A jak tylko ktoś się skrzywił, straszył Belzebubem Jarosławem, który marzy o weryfikacji elit. I cały elektorat Platformy kładł uszy po sobie byle tylko utrzymać tę partię przy władzy.
 
Pachołkowie Donalda kradli jak najęci. A kiedy się wydała afera zwana hazardową, znów poszczuł ludzi czartem Jarosławem i choć byli świadkowie, a poseł Sekuła ogłaszając raport mówił do pustych krzeseł, dano przyzwolenie na werdykt, że takowej afery nie było.
 
Donaldowi kompletnie odbiło. Stał się bezczelny i butny, w sejmie wrzeszczał na posłów, stroił głupie miny, a jak się ludzie zaczęli użalać, obraził się na naród i ciągle się chował po kątach. A jak wybuchały kolejne złodziejskie afery, wyręczał się szrekokształtnym ogrem, którego mianował rzecznikiem rządowym, a ten zuchwały dziwotwór przypominający skrzyżowanie małpoluda z Szwejkiem, z rękami w kieszeniach szydził z dziennikarzy i obrażał ludzi.
 
Żeby ludziom zamknąć gęby i ukrócić wzajemne kontakty, Donald razem z nowym Prezydentem wprowadzili dekrety o tajności informacji, o kontroli zgromadzeń, a także o stanie wojennym albo chociaż wyjątkowym.
 
Zdawało się, że w Lechistanie zapanował kult jednostki Donalda pierwszego i ostatniego, na którego nie ma rady.
 
Opozycja desperacko opuszczała ręce, miliony ludzi poczuły się intruzami we własnej ojczyźnie. Zdawało się, że to już koniec tysiącletniej historii Rzeczpospolitej. Powiało grozą i psy się rozwyły.
 
Bezwzględny imperator Donald już witał się z gąską, bo do złapania narodu za mordę brakowało mu tylko kontroli nad Internetem.
 
Ale na szczęście dla Polski kompletnie zapomniał, że w międzyczasie wyrosło nowe pokolenie  młodych ludzi, którym głęboko wiszą waśni między kaczorem Donaldem i kaczorem Jarosławem.
 
A kiedy Donald zdecydował, że bez pytania poddanych o zgodę, pod osłoną nocy, podpisze cichcem ACTA by położyć łapę na Internet, nadział się na kontrę setek tysięcy młodych Polek i Polaków, którzy mu zablokowali serwer, poczym wyszli na ulicęw proteście przeciwko rządowi. A gdy ich chciał podebrać na swój stary numer i postraszyć ludojadem Jarosławem pokazali frajerowi, gdzie się zgina mandolina.
 
W tym miejscu kończy się bajka, a zaczyna tok wydarzeń rzeczywistych. Koniec dopisze życie. Lecz już widać, że się w Polsce rozpoczęła pokoleniowa rewolucja młodych ludzi, którzy w przeciwieństwie do rządzących Polską zgredów stukających w klawiaturę jednym palcem, piszą na komputerze z zamkniętymi oczami, jak Halina Czerny-Stefańska na Steinwayu.
 
Bóg się nad nami zlitował. To do nich będzie teraz należała Polska.
 
Mówicie, że to niemożliwe? Możliwe, odpowiadam. Bo świetnie pamiętam jak w roku 1968 wystarczyła nam studentom jedna mała iskra, żeby zmienić Polskę, choć nadzieja była jeszcze mniejsza.
 
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
 
Posłuchaj wersji audio (Niezależne radio):
 
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości