echo24 echo24
1195
BLOG

TA WSTRĘTNA PRZESZŁOŚĆ

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Zauważyliście Państwo z pewnością, że nasze telewizyjne i radiowe media bardzo często w programach polityczno publicystycznych wspomagają się autorytetami akademickimi. Najchętniej zaprasza się do dyskusji profesorów, ale doktorami też się nie gardzi. Ostatnio, po tragedii smoleńskiej, praktykę tę poszerzono również o ekspertów.
 
We wszystkich przypadkach, zapraszani uczeni reprezentuję dwie grupy. Pierwsza to światli naukowcy „postępowi”, czytaj Europejczycy, a druga to ludzie nauki o poglądach krytycznych w stosunku do obecnie lansowanych trendów, czytaj ciemni, zasklepiali ksenofobi.
 
Chciałbym w tym miejscu zapytać, czy zauważyliście Państwo pewną prawidłowość?
 
Otóż w przypadku mediów „mainstreamowych”, proporcja ilościowa przedstawicieli wspomnianych grup wynosi zwykle trzech na jednego, oczywiście na korzyść akademików „postępowych”. Mówiąc inaczej dominują uczeni światli, a żeby widz nie odniósł wrażenia stronniczości programu, doprasza się na odczepkę jakiegoś naukowca o poglądach nie do końca politycznie poprawnych.
 
Jest też inna prawidłowość. Mędrcy „postępowi”, których na własny użytek nazywam „wiedzącymi zawsze lepiej pupilami mediów”, niezależnie od tematu programu, przy każdej nadarzającej się okazji, z uporem maniaka lansują tezę, że należy myśleć wyłącznie do przodu i w żadnym razie nie wolno wracać do przeszłości, którą trzeba bezwzględnie i raz na zawsze odciąć grubą linią.
A gdy dyskutant politycznie niepoprawny, czytaj „obciachowy” próbuje nieśmiało tłumaczyć, że nie sposób dogłębnie omówić problemu bez nawiązania do jego genezy, a więc do przeszłości, chór „postępowców” brutalnie mu przerywa, zwykle w połowie drugiego zdania. Gdy napadnięty usiłuje jednak protestować, zostaje bezpardonowo zakrzyczany i dosłownie rozdziobany na strzępy. Wszystko przy biernej postawie gospodarza programu, który od czasu do czasu porozumiewawczo mruga do widza udając, że chce mimo wszystko przywrócić do głosu oszołomionego ciemniaka, któremu dziwnym trafem nadano tytuł naukowy.
 
Wieczorem zaś, w formie, jak niektórzy sądzą żartobliwej, odpowiednio spreparowane wycinki programu pokazuje się rechoczącej do rozpuku intelektualnie nowobogackiej „elicie” w „Szkle Kontaktowym”. Przykro mi to mówić, ale z tą fabryką tandetnej groteski opartej na sprzedajnym fałszu współpracują, o zgrozo, zdawać się niegdyś mogło solenni dziennikarze i rzetelni satyrycy. Nota bene ten „ambitny” program obchodził niedawno jubileusz sześciolecia. Gratuluję sprytu, lecz wybaczcie panowie, ale dla mnie ikonami formuły, którą nieudacznie kaleczycie, pozostaną jednak Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski.
 
Wróćmy wszakże do tematu. Za każdym razem, gdy słyszę w tych wszystkich dyskusjach namolne nawoływanie różnych światłych mędrców żeby raz na zawsze zerwać z tą wstrętną przeszłością, nie mogę się oprzeć wspomnieniu pewnego zdarzenia.
 
Otóż w roku 2005, Newsweek (20/2005) przedrukował mój list, w którym skrytykowałem ideę „grubej kreski”, a także bezkompromisową i nieprzejednaną postawę zajadłych przeciwników lustracji.
 
Po kilku dniach od ukazania się numeru, pewnego wieczora ktoś niespodzianie zapukał do drzwi mojego mieszkania. Zdziwiłem się, kto mógł się dostać na klatkę schodową nie korzystając z domofonu. Okazało się, że przed drzwiami stoi sąsiad z pierwszej klatki, niepozorny jegomość, którego znałem z widzenia od lat. Mówiliśmy sobie dzień dobry, bo mieliśmy sąsiednie garaże. Ale nigdy z nim nie rozmawiałem, gdyż robił wrażenie bardzo nieśmiałego.
 
Zauważyłem, że pod pachą trzyma ostatni numer Newsweeka.
 
Sąsiad grzecznie spytał, czy może na chwilę wejść. Poprosiłem go tedy do salonu i spytałem, co też go do mnie sprowadza.
 
- Pozwoli pan, że się przedstawię - zaczął podając imię i nazwisko, po czym dodał. - Zapewne pan nie wie, że jestem emerytowanym oficerem Służby Bezpieczeństwa, a przez szereg lat jednym z moich zadań było rozpracowywanie operacyjne krakowskich uczelni. Po przeczytaniu pańskiego listu w Newsweeku przychodzę do pana, bo widzę, że jest pan bardzo naiwny i niech się pan nie obrazi, ale zielonego pojęcia pan nie ma, jak było naprawdę.
 
Poczułem za uszami przyśpieszone tętno i w pierwszym odruchu chciałem wyprosić ubola za drzwi, lecz ze wstydem przyznaję, iż nie mogłem się oprzeć ciakawości, co ten gagatek może mi mieć do powiedzenia.
 
- Czyżby mnie pan chciał zwerbować - zażartowałem cierpko.
 
Ubek popatrzył na mnie z nieskrywanym politowaniem i wypalił prosto z mostu:
- Wy naukowcy, jak dzieci!
- Nie rozumiem - spytałem obcesowo unosząc się z krzesła.
 
- Ależ drogi sąsiedzie! - uśmiechnął się szyderczo ubek i pociągnął dalej. - Spokojnie! Niech się pan nie złości. Gdyby pan mógł wiedzieć, co ja miałem z tymi naukowcami! Ja proszę pana nie musiałem nikogo werbować. Sami przychodzili. A jak się zaczęła ta wasza Solidarność, to musiałem prosić wartownika na bramie żeby mówił, że mnie nie ma, bo się proszę pana pchali drzwiami i oknami, szczególnie ci z Uniwersytetu Jagiellońskiego. A jakby pan wiedział ilu pana kumpli kablowało, to by panu kapcie spadły...
 
Nie odważył się tego powiedzieć, wprost, ale dał mi wyraźnie do zrozumienia, że dla niego komuna nie upadła, że jest przekonany, iż to tylko chwilowe zawirowanie historii, bo i tak wszystkie sznurki oni mają w ręku.
 
Gdy się go w końcu pozbyłem i zdołałem troszeczkę ochłonąć skonstatowałem ze zgrozą, że ten facet przypuszczalnie mówił prawdę. Nie miał przecież najmniejszego interesu, by mnie okłamywać.
 
Oszczędzę państwu detali jego opowieści. Nie zapomnę jednak nigdy tej jego bezczelnej pewności siebie i chłodnego, cynicznie lekceważącego uśmieszku. Wtedy zrozumiałem, że są wciąż między nami ludzie skażeni genetycznie komuną, albo jak ktoś woli, osobnicy patologicznie niereformowalni. No i, co tu dużo mówić, bardzo niebezpieczni.
 
Tyle opowieści.
 
Jednakże, wspomnienie słów butnego ubeka i jego stosunku do ludzi nauki wracało później jeszcze wielokrotnie. Szczególnie, gdy niektóre, starannie wyselekcjonowane autorytety naukowe, nad wyraz zapalczywie ganiły szkodliwość lustracji, kiedy kamienowano Wildsteina za jego słynną listę, gdy opluwano Instytut Pamięci Narodowej..., można by długo wymieniać.
 
Do śmierci nie zapomnę tej panicznej histerii na uczelniach, kiedy nas poproszono o złożenie deklaracji lustracyjnych. A cóż, to, komu szkodziło? Moim zdaniem zadeklarowanie, że się nie współpracowało ze służbami PRLu było powodem do chluby, a nie protestów.
 
Ktoś zaraz zapyta, po co o tym wszystkim piszę. Już widzę tych, którzy grzmią z oburzeniem, że żyję przeszłością, że nie umiem myśleć pozytywnie, że łamię zasady politycznej poprawności, że jątrzę, że sieję nienawiść... - przerabialiśmy te wszystkie oklepane argumenty po stokroć.
 
Otóż pragnę wyraźnie zaznaczyć, iż jestem święcie przekonany, że pracownicy naszych uczelni to w znakomitej większości wspaniali, mądrzy i uczciwi ludzie, których darzę bezgranicznym szacunkiem.
 
Jednakże, osobiste doświadczenie pozwala mi sądzić, że już czas najwyższy by odważnie i szczerze powiedzieć, że środowisko nauki nie składa się niestety, jak się powszechnie uważa, li tylko i wyłącznie z kryształowych ludzi.
 
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)
 
P.S.
Polecam również notkę pt. „Nabrani przez redaktora” niniejszego blooga
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości