"siedzieli rzędem staruszkowie i patrząc w wodę jak zanika - fala za falą, świat za światem, pili herbatę za herbatą..."
"siedzieli rzędem staruszkowie i patrząc w wodę jak zanika - fala za falą, świat za światem, pili herbatę za herbatą..."
echo24 echo24
2640
BLOG

Niedola profesora Zolla

echo24 echo24 Polityka Obserwuj notkę 81

Motto muzyczne - Leszek Długosz - "Jaka szkoda": https://www.youtube.com/watch?v=czc5alGldOY

Kipiąca oburzeniem Gazeta Wyborcza bije w tarabany, że zastępca ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry groził sądowi na procesie cywilnym o ochronę dóbr osobistych, który wytoczył mu poseł PO Robert Kropiwnicki. Według tej gazety minister Patryk Jaki ostro zaatakował sędzię Alicję Fronczyk z Sądu Okręgowego w Warszawie prowadzącą sprawę przeciwko niemu. Zaś były prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzej Zoll uważa, że, cytuję: „to niedopuszczalny nacisk na sędziego. - To była groźba. W normalnym państwie ten pan po godzinie nie byłby już wiceministrem sprawiedliwości. Dziwię się, że sędzia nie zastosowała jednej z kar porządkowych. Powinna napisać z tego notatkę dla prezesa sądu. Nawet wiceministra obowiązuje pewna klasa…”, koniec cytatu.

Zaś wiceminister Jaki uznał, że postawa sędzi była stronnicza, gdyż rzeczona odrzucała składane przez niego wnioski procesowe twierdząc, moim zdaniem słusznie, że jest to zemsta za krytykę sądów i złożył wniosek o postępowanie dyscyplinarne wobec pani sędzi oraz by jednocześnie zbadać, w jaki sposób sprawę dostała ta akurat sędzia. Podkreślał, że ma do tego prawo, jako szeregowy obywatel. Złożył też wniosek o wyłączenie ze sprawy sędzi Fronczyk. 

W związku z tym jeszcze raz przypomnę Państwu pewną autentyczną i wielce pouczającą historyjkę o starszych kolegach pana profesora Zolla, którą już wcześniej opisałem, ale w nieco innym kontekście w notce pt. „Panie Prezydencie! Radzę na tego gagatka uważać” – vide: http://salonowcy.salon24.pl/690340,panie-prezydencie-radze-na-tego-gagatka-uwazac, cytuję:

Jak nam w latach pięćdziesiątych bezpieka wykończyła Ojca, chcąc wychować dwóch dorastających synów Mama sprzedawała kolejno biżuterię, srebrne zastawy, obrazy, dywany… a gdy i to się skończyło, nie była w stanie utrzymać naszego wielkiego mieszkania pod Wawelem i dała ogłoszenie do gazety o zamianę na mniejsze.

Na nowym mieszkaniu okazało się, że za ścianą mieszka ubek, a na domiar złego, ten ponury człowiek miał na parterze kolesia, a jakże by inaczej również pracownika Urzędu Bezpieczeństwa.

Dopóki mama żyła dawali mi spokój, ale jak zmarła, z początkiem lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku ów ubecki duet zaczął się domagać bym się wyprowadził, bo, cytuję: „Oni w swoim bloku inteligenta nie potrzebują”. Na pomoc reszty sąsiadów nie miałem, co liczyć, gdyż byli tak zastraszeni, że się przemykali jak duchy po klatce schodowej, a większość mi doradzała, żebym z ubecją nie walczył, gdyż z nimi nie wygram. Rad tych jednak nie posłuchałem, bo by się w grobie przewrócił mój kochany Tata, zasłużony Akowiec i odważny człowiek – vide: https://youtu.be/7lNT5JAmsT4

Chcąc mnie wykurzyć z mieszkania, ubecy zawarli przymierze z niejaką panią Genowefą, mieszkającą pode mną nawiedzoną dewotką i zastosowali znaną w tamtych czasach ubecką metodę robienia z ludzi nauki chuliganów. A jak? Przy pomocy kolegium Orzekającego. Ich plan był prosty. Zawsze, gdy miałem gości, po dwudziestej drugiej ubek zza ściany dzwonił po milicję, a przybyły patrol spisywał nas i nie stwierdziwszy niczego zdrożnego jechał dalej. Jednak po dwóch tygodniach dostawałem wezwanie na rozprawę w Kolegium ds. Spraw Wykroczeń, w oparciu o treść łgarskiej notatki służbowej tychże milicjantów, którzy u mnie byli dwa tygodnie wcześniej.  

Kolegium składało się zwykle z trojga aktywistów, najczęściej ormowców. Wszyscy w przedziale wiekowym typu leśny dziadek. Świadków obrony w ogóle nie przesłuchiwano i po krótkiej naradzie składu orzekającego, dostawałem czapę, czyli karę zasadniczą w najwyższym wymiarze. Była to grzywna pieniężna trzech tysięcy złotych, co przy mojej pensji asystenta Akademii Górniczo – Hutniczej sięgającej w porywach do dziewięciu stówek, stanowiło sumę nie do przeskoczenia. Zasądzanych mi grzywien nie płaciłem, próbując się odwołać do wyższej instancji. I choć Państwu pewnie będzie trudno w to uwierzyć, po kilku latach nalotów na moje mieszkanie, wydano takich wyroków siedemdziesiąt sześć, co jak niektórzy twierdzą daje wynik lepszy od Jacka Kuronia. Do dzisiaj mam w domu pożółkłą książeczkę zrobioną z oprawionych wezwań na kolegium.

W miarę upływu czasu moje sprawy w kolegium, zyskiwały sobie coraz większy rozgłos, zmieniając się zwolna w rodzaj odcinkowego serialu z „dysydentem” w roli głównej, który konkurował z ówczesną superprodukcją sensacyjnych przygód kapitana Klossa. Przebieg rozprawy był zawsze taki sam. Najpierw zeznawali ubecy, potem milicjanci, którzy w pozycji na baczność z paskami pod brodą łgali w żywe oczy, jak to w dniu zajścia stwierdzili na miejscu libację obywateli, w większości niepracujących. Co było nawet w pewnym sensie prawdą, albowiem część moich przyjaciół jeszcze studiowała nie mając w dowodach stosownej pieczątki. Następnie, wkraczała do akcji wspomniana pani Genowefa. Była to kobieta nad wyraz puszysta, leciwa acz w pretensjach, która w trakcie zeznań, co chwilę mdlała. Po spektakularnym cuceniu, niedoszła denatka czerwieniała jak indor i z wyreżyserowanym wytrzeszczem oczu (vide posłanka Sawicka), zanosiła się szlochem i rwąc włosy z głowy łgała jak najęta, co też ten inteligent wyprawia po nocach. A kolegium bez zastanawiania dawało mi czapę.

Te odlotowe spektakle ściągały do kolegium gromady znajomych, głównie naukowców, artystów i ludzi palestry, którzy przychodzili, żeby się zabawić, a również, dlatego, by mieć, co opowiadać w krakowskich kawiarniach (…) 

Wszakże, gdy ilość orzeczeń kolegium zaczęła mi zagrażać wyrzuceniem z pracy stawiając mnie w jednym rzędzie z recydywistami, postanowili mi pomóc lokalni prawnicy, których w ówczesnym Krakowie znałem prawie wszystkich. Sprawę wziął w swoje ręce prawdziwy tuz tamtych czasów Stanisław Warcholik, ówczesny dziekan Izby Adwokackiej. Po serii narad postanowiono wykonać w Kolegium Orzekającym coś w rodzaju wejścia smoka, w oparciu, o jak się zdawało, niepodważalne zeznania świadków obrony wyselekcjonowanych starannie z grona najbardziej szanowanych krakowskich prawników.

Na nadchodzącej rozprawie miałem mieć tedy za świadków, oprócz dziekana krakowskiej Izby Adwokackiej, takich oligarchów ówczesnej palestry jak super mecenas od spraw karno kryminalnych śp. Karol Buczyński oraz znany cywilista, śp. profesor Franciszek Studnicki. I jeszcze na dobitkę wzięto ówczesnego szefa Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych profesora Marka Waldenberga. Obydwaj, a jakże by inaczej, z Jagiellońskiej Wszechnicy. Więc musicie Państwo przyznać, że jak na sprawę w Kolegium ds. Wykroczeń nadzwyczaj mocne uderzenie. 

W końcu nadszedł pamiętny dzień mojej rozprawy mającej się rozpocząć o trzynastej. Moi zacni świadkowie, ludzie nader solidni i obowiązkowi, przybyli punktualnie. Po godzinie czekania w mrocznym korytarzu, profesor Studnicki senior odważył się spytać jak długo jeszcze mamy czekać, co zostało uznane za bezczelny wybryk i atak na władzę sądowniczą.

Wreszcie mnie wywołano. Zgodnie z zaplanowanym scenariuszem, mój osobisty adwokat śp. mecenas Parzyński poprosił Wysokie Kolegium, żeby przesłuchało zgłoszonych świadków obrony. Na to przewodniczący składu orzekającego, który nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia, obrzucił moich świadków wzgardliwym spojrzeniem i odpowiedział krótko, że, cytuję: „nie obchodzą go kłamliwe zeznania przygodnych obywateli zebranych z ulicy”.

Tego mecenas Buczyński nie był w stanie zdzierżyć i zgłosił formalny protest, na co przewodniczący kolegium, bez uzasadnienia, nakazał moim świadkom opuszczenie sali. A gdy się zaczęli sprzeciwiać, poprawił się w siodle i władczym tonem zagroził, że jeśli natychmiast nie wyjdą zawezwie milicję. I wtenczas nastąpiła rzecz niewiarygodna. Otóż moi świadkowie, profesorowie prawa i mężowie stanu, przywykli do brylowania w najznamienitszych świątyniach Palestry, podwinęli pod siebie ogony i bez szemrania opuścili salę, jak grupa niesfornych uczniów wyrzuconych z lekcji. Tak to było za komuny ”, koniec cytatu. 

Tyle opowieści, która wcale nie jest taka śmieszna jak może się zdawać. A swoistego smaczku mojej dykteryjce niech doda bynajmniej nieprzypadkowa okoliczność, że rodzinni protoplaści pana profesora Zolla, to bliscy przyjaciele owych dezerterów.

Ale nie ma się, co dziwić, bo jak podaje Wikipedia, pan profesor Andrzej Zoll to wnuk Fryderyka Zolla (młodszego), prawnuk Fryderyka Zolla (starszego) i praprawnuk Józefa Chrystiana Zolla – wszyscy jak jeden mąż profesorowie prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. A niektórzy krakowianie żartują, że legalistyczny klan Zollów tworzył polskie prawo jeszcze zanim w szacowne progi Wszechnicy Jagiellońskiej wstąpił Mikołaj Kopernik.

Ale to jeszcze nie koniec kamaryli, bowiem ujadający na ministra Jakiego profesor Andrzej Zoll to młodszy kolega, a zarazem wychowanek i faworyt tych samych prawników, którzy wtenczas z Kolegium dali nogę, gdyż mieli zakodowane w genach przez prawniczy klan profesorski rodu Zollów, że władza sądownicza jest absolutna, więc należy się jej bez szemrania poddawać, przyjmować taką, jaką jest i pod żadnym pozorem nie wolno jej krytykować ani z nią polemizować- nawet, jeśli jest judykatywą przyniesionej na sowieckich bagnetach władzy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

I tak im do dzisiaj zostało, bo nawyki to druga natura człowieka.

No cóż, bieżące wypadki wskazują, że mentalności legalistycznego klanu Zollów nie da się już zmienić ani zreformować, zaś postępowanie ich pilnej uczennicy pani sędzi Alicji Frączyk do złudzenia przypomina dzielną i niezłomną postawę owych ormowców, którzy za komuny przewodniczyli poniewierającym obywateli Kolegiom ds. Wykroczeń.

I co tu dużo gadać, muzealnie zaściankowa wyobraźnia profesora Zolla jest zbyt ciasna by ogarnąć wizjonerski projekt reformy sądownictwa polskiego autorstwa Jarosława Kaczyńskiego realizowany - ku rozpaczy, upokorzeniu i zgrzytaniu zębów klanu Zollów - przez wyrodnego studenta Wydziału Prawa UJ nazywanego przez dętych podwawelskich matuzalów „panem Zbyszkiem”, któremu „elity” Trzeciej RP wzorem Zygfryda de Löwe chętnie by oczy rozgrzanym do białości żelazem wypaliły, obcięły język, prawą dłoń i w lochach do ostatnich dni przetrzymywały.

But too late, honeys!

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki)

Czytaj także:
Trybunałki, ministranci I jagielloński klan Zollów
http://salonowcy.salon24.pl/713752,trybunalki-ministranci-i-jagiellonski...

Zobacz galerię zdjęć:

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka