Rok 1945. Ogród przy naszym domu rodzinnym. Krzyś na rękach Taty. Jacek u boku Mamy (w białej sukni)
Rok 1945. Ogród przy naszym domu rodzinnym. Krzyś na rękach Taty. Jacek u boku Mamy (w białej sukni)
echo24 echo24
951
BLOG

Magia namiętności – odcinek (23)

echo24 echo24 Polityka Obserwuj notkę 17

Heroizm 

Kończył się rok 1971. W zalanej południowym słońcem Brazylii Ewa coraz bardziej tęskniła za Polską. 
 
O tym samym czasie Krzysztof przygotowywał się do Wigilii w zasypanej śniegiem Polsce. Choć czas podleczył rany, w dalszym ciągu nie mógł zapomnieć o Ewie, która nie dawała znaku życia. Najgorsze były święta, bo wszyscy przyjaciele i znajomi siedzieli w domach z rodziną, a niestety zanosiło się na to, że znowu spędzi ten szczególny wieczór samotnie.
A może by tak odwiedzić brata? – przyszło mu do głowy. Jacek był ostatnim bliskim krewnym, jaki mu jeszcze pozostał. Jednak los zrządził, że się prawie nie widywali.
Dawno u niego nie byłem – westchnął i zamówił zamiejscową.
Kiedy go nareszcie połączono, usłyszał głos bratowej:
– Co się stało, że dzwonisz?
– Nic takiego, chciałem tylko spytać, co robicie w święta? – zapytał z głupia frant.
– My? Jak zwykle w domu wszyscy razem, a ty?
– Jeszcze nie wiem – przygadał się.
– To przyjedź do nas na Wigilię. Będzie, co prawda kupa gości, ale jakoś się pomieścimy.
– To miło z twojej strony! A o której siadacie do stołu?
– Koło szóstej, ale przyjedź trochę wcześniej – zapraszała bratowa.
– Super! Postaram się być przed zmrokiem – ucieszył się, odkładając słuchawkę.
 
Znowu ciężko westchnął. – Nie ułożyło mi się z tym bratem!
Dołożył do pieca i zaczął odgrzebywać z pamięci, jak przed dwudziestu laty w 1952 roku ludzie z bezpieki zamęczyli ich czterdziestoczteroletniego ojca, a matka została z dwojgiem synów. Miał wtedy osiem lat, brat chodził do drugiej klasy jednego z najlepszych krakowskich liceów. Przypominał sobie, jak ojciec, zanim wyzionął ducha, zdołał jeszcze przetrwać dwa zawały, a matka, żeby zdobyć zagraniczne leki, sprzedawała rodową biżuterię, obrazy, porcelanę, dywany, a kiedy ojca zabrakło, zostali we trójkę w prawie pustych ścianach. Jak po śmierci taty mama musiała pójść do pracy za marną pensyjkę, a żeby jakoś związać koniec z końcem, dorabiała po nocach pisaniem na maszynie. Wciąż na wszystko brakowało.
Znów dołożył do pieca i snuł dalej wspomnienia. Szczęśliwym trafem koledzy ojca z RAF–u pomagali matce i od czasu do czasu przysyłali paczki. W jednej z nich przyszły modne wtedy na Zachodzie owerole, jakich używali do ćwiczeń angielscy piloci. Nie przeczuwając skutków, brat poszedł w tym stroju do szkoły.
Przypomniał sobie, jak Jacek wrócił po lekcjach do domu, blady i jakoś dziwnie zmięty.
– Czy stało się coś złego? – zapytała mama podnosząc głowę znad maszyny do pisania.
Brat nic nie odpowiadał.
– No mówże! Jacuś! Przecież widzę!
Zgnębiony chłopak w końcu zebrał się w sobie i odezwał się nieswoim głosem:
– Mamo! Ja już nigdy więcej nie pójdę do szkoły!
– Co takiego?! – krzyknęła przerażona matka.
– O nic więcej nie pytaj! – odparł.
– Chryste Panie! Mów natychmiast, co się stało!
Po dłuższym milczeniu, Jacek się w końcu przemógł:
– Dobrze! Powiem! Ale decyzji nie zmienię!
I wyrzucił z siebie:
– Na lekcję wychowawczą przyszła pani dyrektorka, wiesz, ta partyjna aktywistka.
– I co? – pytała niecierpliwie mama.
– Jak mnie zobaczyła w tym angielskim dresie okropnie się wściekła i powiedziała mi przy całej klasie...
Walczył ze sobą, żeby się nie rozpłakać.
– Co ci powiedziała? – pytała matka przeczuwając najgorsze.
Jacek długo nie mógł się opanować, aż w końcu wykrztusił łamiącym się głosem:
– Powiedziała mi: „Jak ty wyglądasz, błaźnie! Od dawna mówiłam, że takie szczeniaki akowskie trzeba było topić w wiadrze, zanim otworzą oczy”.
A to wredna suka! – zaperzyła się mama.
– Cała klasa się ze mnie śmiała! – Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie mógł powstrzymać łez, i zamknął się w łazience.
Niestety słowa dotrzymał. Do szkoły nie wrócił, ku rozpaczy matki, która nie umiała się pogodzić z myślą, że jej syn nie chce się kształcić. Matka dosłownie stawała na głowie, by go odwieść od tego zamiaru, lecz była bezradna. Rana zadana przez czerwoną aktywistkę była zbyt głęboka. Brat zrobił prawo jazdy i został kierowcą ciężarówki. Matka rozpaczała, a im bardziej histeryzowała, tym dalej się od niej odsuwał. Aż w końcu dopadło go wojsko.
 
Krzysztof wsłuchiwał się w szum ognia buzującego w kaflowym piecu.
Wróciło inne wspomnienie, tym razem późniejsze:
Był styczeń roku 1963. Nadeszła zima stulecia. Temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni i całą Polskę dosłownie zasypało śniegiem. Pozamykano szkoły, a nawet niektóre fabryki. Zaczęły się codzienne wyłączenia prądu. W sklepach brakowało podstawowych artykułów.
Brat właśnie wyszedł z wojska.
– Jacuś! Ale ty zmężniałeś! – stęskniona matka chciała go przytulić, ale się wywinął jak piskorz.
– Muszę wam coś powiedzieć – zaczął prosto z mostu, nie spojrzawszy nawet na dymiący rosół, który mu matka zdążyła podsunąć.
– No mówże nareszcie! – ponaglała mama.
Brat obwieścił beznamiętnie:
– W wojsku, na przepustce, poznałem dziewczynę. Jest ze mną w szóstym miesiącu ciąży. Za miesiąc się pobieramy!
– Jezus Maria! – jęknęła matka. – Coś ty znów wykombinował! – Przecież Krzysiu na wiosnę ma zdawać maturę – jojczyła ogarnięta paniką – a  tu zanosi się na to, że w naszym maleńkim mieszkaniu trzeba będzie mieszkać w dwie rodziny z małym dzieckiem! Dreptała tam i z powrotem, od ściany do okna.
Mijały dni, a każdy następny był bardziej nerwowy. Atmosfera stawała się trudna do zniesienia. Krzysztof się denerwował, bo się nie mógł uczyć, a matura zbliżała się nieubłaganie.
 
Aż pewnego ranka matka obwieściła synom:
– Włóżcie na siebie wszystkie ciepłe rzeczy, jakie macie! Jedziemy do Sierszy! Było, nie było, przed wojną tata był tam dyrektorem elektrowni. Pomógł wielu ludziom. Więc może oni teraz jakoś nam pomogą.
 
O świcie, kiedy wychodzili z domu, na dworze było minus trzydzieści trzy stopnie, a skuta lodem Polska spała pogrążona w ciemnościach.
 
Parowa lokomotywa, ciągnąca za sobą wyziębłe wagony, z przeraźliwym zgrzytem stanęła na stacji w Trzebini. Wysiedli. Przemarznięty konduktor pośpiesznie zagwizdał i wskoczył do wagonu, zatrzaskując za sobą obrosłe soplami drzwi. Pociąg kilka razy szarpnął, zaskrzypiał płaczliwie i powoli ruszył w siwą głuszę. Zakutani po uszy, szczękając zębami, stali bezradnie na pustym peronie. Wyjący ponuro wicher gnał kłujące w policzki bryłki zlodowaciałego śniegu. Krzysztof, jak czapla, od czasu do czasu unosił jedną nogę. Nie przyznał się matce, że jak dostał te swoje wymarzone łyżwy, zbyt mocno dokręcił żabki i w podeszwie popuściły kołki. I nie pomogło, że rano wymościł popsuty trzewik kilkoma warstwami gazety.
– Chodźmy spytać zawiadowcę, jak stąd można dojechać do Sierszy – zdecydowała dygocząca z zimna matka.
Stary kolejarz poradził, żeby pójść do rynku, to może uda im się znaleźć jakieś sanie. Brnąc w śniegu po kolana, zziębnięci i głodni, dotarli na wskazane miejsce, gdzie matka cudem boskim wytargowała u starego woźnicy w miarę przyzwoitą cenę. Szczęśliwym trafem chłop miał wełnianą derę, więc jakoś wytrzymywali w podszytych wiatrem saniach przerobionych ze starej furmanki.
– A cóż to was niesie w taką zawieruchę na ten koniec świata? – zapytał woźnica, któremu spod okutanego szalem kołnierza wystawały tylko oszronione wąsy.
– Mąż pracował w starej elektrowni, więc postanowiłam pokazać synom tę nową – odparła na odczepne matka.
– W taką kurniawę? – pokiwał głową furman. – Dziwne te miastowe – mruknął pod nosem i podciął batem dymiącą na mrozie chabetę.
 
Jechali, zdawało się bez końca poprzez dzikie pola zasypane śniegiem po horyzont. Aż w końcu, z szalejącej zamieci wyłoniły się kontury jakichś zabudowań.
– Niech się pan tutaj na chwilę zatrzyma – poprosiła matka – dorzucę jeszcze parę złotych.
Stali przed bramą jakiejś dawnej rezydencji noszącej ślady minionej świetności.
– Proszę wjechać na chwilę do środka! – zarządziła matka.
Przez przerdzewiałą bramę, która zwisała krzywo na zgiętym zawiasie, wjechali na dziedziniec.
Oczom ich ukazała się zdewastowana willa, otoczona zapuszczonym ogrodem, zaśmieconym starym złomem. Pośrodku wyglądała spod śniegu zniszczona fontanna, a nieco dalej rozpadająca się altana.
– Poznajecie, dzieci? – zapytała wzruszona matka. Pokazywałam wam fotografie w rodzinnym albumie.
– Tak, poznaję – odparł starszy syn – to nasz przedwojenny dom.
Zaciekawiony furman odwrócił głowę i przyjrzał się dokładniej matce:
– O laboga! Toż to pani dyrektorowa! Kłaniam się nisko szanownej pani! Przepraszam, ale nie poznałem – furman zerwał z głowy czapkę.
– Nic nie szkodzi! – odparła matka. – Proszę okryć głowę, bo się pan przeziębi.
– A jak się ma szanowny pan dyrektor? – dopytywał woźnica.
– Mąż niestety nie żyje – odpowiedziała matka, z trudem powstrzymując łzy.
– A za przeproszeniem, co się stało? Toż to młody chłop! – zmartwił się szczerze furman.
– Wykończyli go, za AK – matka rozpłakała się na dobre.
– Panienko! Przenajświętsza! – jęknął woźnica. – Co za sukinsyny! Taki szlachetny człowiek! Tylu ludziom pomógł! – biadolił.
Matka otarła łzy.
– Tu były salony, pokoje gościnne, tam dalej kuchnia i pralnia, a tam mieszkała służba – wskazywała ręką.
– Teraz tu są biura, proszę jaśnie pani! – wtrącił się woźnica. – Wszystko zniszczyli, nawet piece rozebrali, z ogrodu zrobili śmietnisko, zadeptali klomby, a stare dęby wycięli na opał.
Matka go nie słuchała, pochłonięta wspomnieniami.
– Tam trzymałam moje ukochane konie! – wskazała na stajnię z zapadniętym dachem, przed którą walały się resztki rozszabrowanej bryczki.
– Strasznie mi zimno, mamo! – poskarżył się Krzysiu.
– Jeszcze chwilkę, synku.
– Jedźmy już, mamo! – nalegał starszy syn. – To już nie powróci!
Matka jeszcze raz ogarnęła wzrokiem miejsce, gdzie przeżyła najszczęśliwsze lata.
– Pora jechać! – westchnęła przez łzy.
– Gdzie teraz? – zapytał stary furman.
– Do nowej elektrowni! – rozkazała.
Wedle życzenia szanownej pani dyrektorowej! – wzruszony woźnica otarł kącik oka, zacinając konia. 
– Prrr... – Furman zatrzymał sanie przed portiernią nowej elektrowni.
Z sięgających chmur betonowych chłodni unosiły się kłęby pary formujące podniebnego grzyba, jak po wybuchu bomby atomowej.
 
Umęczona matka podeszła do zakratowanego okienka.
– Dokąd to? – zapytał grubiańsko wartownik.
– Chciałabym się widzieć z naczelnym dyrektorem – oświadczyła mama.
– A w jakiej sprawie?
– Osobistej!
– Kogo mam zameldować?
– Żonę dyrektora starej elektrowni – powiedziała mama podając nazwisko.
Wartownik gdzieś długo dzwonił. W końcu wyszedł do nich i oświadczył urzędowym tonem:
– Naczelnego nie ma, ale jest techniczny, tylko trzeba będzie poczekać, bo ma partyjną naradę.
­– Dobrze! Poczekamy!
 
– Ta pani was zaprowadzi – rzekł wreszcie wartownik i wskazał na stojącą obok kobiecinę w walonkach, zakutaną w kufajkę i wojskową papachę.
 
– Pan dyrektor już czeka! – obwieściła sekretarka wpuszczając ich do gabinetu.
– Pani dyrektorowa???! – krzyknął ze zdumieniem łysawy jegomość, w źle skrojonym garniturze.
– Józek?! – wykrzyknęła matka.
– We własnej osobie!
Matka przedstawiła dyrektora synom:
– Przed wojną pan Józef był u nas pomocnikiem ogrodnika.
Dyrektor obciągnął garnitur jak uczniak wywołany do tablicy:
– Nigdy pani mężowi nie zapomnę, że mnie posłał przed wojną do szkoły, a potem pomagał rodzinie w czasie okupacji. Nikt dla mnie tyle nie zrobił. Tylko dzięki niemu mogłem pójść na studia...
– No dobrze już, dobrze! Dość tych podziękowań – krygowała się mama.
– A jak się ma pan dyrektor?
– Nie żyje, Józiu! – rozpłakała się znowu matka.
– A co się stało?
– Nie pasował tym draniom! – wskazała palcem na wciąż wiszące na ścianie portrety Cyrankiewicza i Gomółki.
– Ach! Przepraszam! Rozumiem! – speszył się dyrektor.
Po chwili niezręcznej ciszy zagaił:
 – Okropnie mi głupio, pani dyrektorowo – wskazał oczami na ścianę – ale teraz takie czasy, że...
– Nie tłumacz się, Józiu, tylko pomóż! – przerwała mu matka.
– Pomóż? – zdziwił się dyrektor.
– Tak! Po to przyjechałam! Mój starszy syn jest zawodowym kierowcą. Właśnie wyszedł z wojska. Tam poznał dziewczynę. Za parę miesięcy urodzi się dziecko. Młodszy na wiosnę idzie do matury. Mamy w Krakowie za ciasne mieszkanie...
– Ale co ja mogę... – wtrącił dyrektor.
Matka spojrzała mu w oczy i było widać, iż jest gotowa na wszystko.
– Józiu! Powiem krótko! Nie wyjdę z tego gabinetu, jak nie załatwisz starszemu synowi pracy i mieszkania!
– Zaczynam rozumieć – odetchnął dyrektor i sięgnął po słuchawkę.
Zdesperowana matka czekała w napięciu.
– Towarzyszu sekretarzu! Muszę mieć natychmiast etat i mieszkanie dla młodego kierowcy! – krzyczał do słuchawki dyrektor.
Z drugiej strony kabla ktoś coś długo tłumaczył.
– Tak, biorę to na siebie, towarzyszu sekretarzu, to moja osobista prośba! – dyrektor odłożył słuchawkę.
Udręczona matka wpatrywała się w niego pytającym wzrokiem.
– Pani dyrektorowo! Bóg nad wami czuwa! Tak się szczęśliwie złożyło, że jest wolne mieszkanie po Francuzach, którzy budowali nową elektrownię. Syn może się wprowadzić od jutra, a pojutrze niech weźmie papiery i przyjdzie do pracy.
– Dziękuję ci, Józiu! – matka wykonała gest, jakby go chciała pocałować w rękę.
Zawstydzony uchwycił jej dłonie i powiedział drżącym ze wzruszenia głosem:
– To, co ja zrobiłem, to maleńka kropla w oceanie wobec tego, co pan dyrektor zrobił tu dla ludzi.
Zamyślił się przez chwilę i dodał przyciszonym głosem:
– Jeśli tacy ludzie muszą teraz ginąć, to z tej nowej władzy będzie wielkie gówno!
 
Smutne dzieciństwo
 
Tyle nieszczęść spadło na tę naszą biedną mamę – mruknął pod nosem, bo wróciło wspomnienie z wczesnego dzieciństwa:
Działo się to pierwszego sierpnia 1952. Jako ośmioletni chłopiec Krzysztof był wtedy na kolonii letniej w podkrakowskim Sierakowie. Szczęśliwi, opaleni wrócili z kolegami znad rzeki na obiad. Ku jego zdumieniu pani wychowawczyni przekazała mu wiadomość, że ktoś na niego czeka w kancelarii pana kierownika. Jeszcze bardziej się zdziwił na widok wuja Ludwika, który mu powiedział, że tata jest trochę chory i muszą wracać do Krakowa. Choć bardzo mu było żal zostawiać kolegów Krzysztof ucieszył się ogromnie, bo będąc oczkiem w głowie taty świata za nim nie widział.
Pociąg wlókł się niemiłosiernie, a mały Krzyś nie mógł się doczekać chwili, kiedy wreszcie, jak to miał w zwyczaju ojciec go weźmie na kolana i przytuli. W końcu dotarli z dworca na ulicę Zamkową. Wujek chciał mu coś powiedzieć, ale zręczny chłopiec wyrwał mu się i oszalały ze szczęścia, na łeb na szyję popędził do ukochanego taty. Gdy dobiegł do ich kamienicy serce przeszył mu paraliżujący ból i niebo spadło mi na głowę. Na bramie wisiała klepsydra z napisem:
 
Mgr inż. Michał Pasierbiewicz
ukochany mąż i ojciec
żołnierz Armii Krajowej
zmarł przeżywszy lat 46…

 
Ojcu pękło serce. Zamęczyła go ubecja po tym, jak ujawnił swoją akowską przeszłość. Nie wytrzymał szczucia i upokorzeń w pracy, gdzie był dyrektorem technicznym, obrzydliwych intryg, prowokacji, bezustannego śledzenia, ciągłych rewizji domowych i niekończących się wielogodzinnych przesłuchań na bezpiece.
  
Na pogrzebie było tyle samo bliskich i przyjaciół, co ubeków, którzy obstawili cały Cmentarz Rakowicki, a gdy kondukt dotarł do naszego rodzinnego grobu, przyczaili się za przyległymi grobowcami.
Krzysztof jak na filmie znów zobaczył, jak ksiądz rozpoczął modlitwę nad grobem i nagle wśród żałobników zrobiło się jakieś dziwne zamieszanie i rozległy się zaaferowane szepty. To przyjaciele taty z konspiracji wkroczyli do akcji i raptem na trumnie pojawiła się wiązanka biało czerwonych goździków z szarfą, na której widniał napis: „Naszemu kochanemu dowódcy przyjaciele z Armii Krajowej”.
  
Z tego, co było potem zapamiętał jedynie, że jak trumnę spuszczano do grobu mama ścisnęła go kurczowo za nadgarstek aż mu z bólu w oczach pociemniało. A jak kondukt się rozchodził spostrzegł, że ma całą dłoń we krwi, gdyż mama miała zawsze zadbane, długie paznokcie. 
Wróciło wspomnienie matki, która nie umiała sobie poradzić z nieszczęściem, jakie ich spotkało. Jak chodził z nią przez lata codziennie na cmentarz, choć dla młodego chłopca przesiadywanie na ławeczce przy mogile w czasie, gdy koledzy grali w piłkę było prawdziwą torturą…

Krzysztof Pasierbiewicz

Post scriptum

W wolnej chwili zapraszam do obejrzenia reportarzu o moim Tacie nakręconego przez kanadyjską polonijną telewizję TV Niezależna Polonia - vide:

https://youtu.be/7lNT5JAmsT4


Poprzednie odcinki
Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1
Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2
Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3
Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/656229,magia-namietnosci-odcinek-4
Odcinek 5 - http://salonowcy.salon24.pl/657287,magia-namietnosci-odcinek-5
Odcinek 6 - http://salonowcy.salon24.pl/658332,magia-namietnosci-odcinek-6
Odcinek 7 - http://salonowcy.salon24.pl/659352,magia-namietnosci-odcinek-7
Odcinek 8 - http://salonowcy.salon24.pl/663294,magia-namietnosci-odcinek-8
Odcinek 9 - http://salonowcy.salon24.pl/664343,magia-namietnosci-odcinek-9
Odcinek 10 - http://salonowcy.salon24.pl/665542,magia-namietnosci-odcinek-10
Odcinek 11 - http://salonowcy.salon24.pl/666809,magia-namietnosci-odcinek-11
Odcinek 12 - http://salonowcy.salon24.pl/668102,magia-namietnosci-odcinek-12
Odcinek 13 - http://salonowcy.salon24.pl/669424,magia-namietnosci-odcinek-13
Odcinek 14 - http://salonowcy.salon24.pl/670679,magia-namietnosci-odcinek-14
Odcinek 15 - http://salonowcy.salon24.pl/672020,magia-namietnosci-odcinek-15
Odcinek 16 - http://salonowcy.salon24.pl/672915,magia-namietnosci-odcinek-16
Odcinek 17 - http://salonowcy.salon24.pl/674045,magia-namietnosci-odcinek-17
Odcinek 18 - http://salonowcy.salon24.pl/675911,magia-namietnosci-odcinek-18
Odcinek 19 - http://salonowcy.salon24.pl/676952,magia-namietnosci-odcinek-19
Odcinek 20 - http://salonowcy.salon24.pl/678076,magia-namietnosci-odcinek-20
Odcinek 21 - http://salonowcy.salon24.pl/679936,magia-namietnosci-odcinek-21
Odcinek 22 - http://salonowcy.salon24.pl/681114,magia-namietnosci-odcinek-22

 
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka