Czasem moda bywa życiem i odwrotnie
Czasem moda bywa życiem i odwrotnie
echo24 echo24
1497
BLOG

Magia namiętności – odcinek (10)

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 6

 

Więcej o powieści "Magia namiętności" czytaj:

http://www.portal.arcana.pl/Te-niewiarygodna-historie-opisalem-ze-strach...

http://www.portal.arcana.pl/Wielka-milosc-w-powiesci-krzysztofa-pasierbiewicza-magia-namietnosci,1218.html

 

Wybawiciel

– Coś ty Krzysiu narobił?! – biadoliła Ewa. – Przecież on się teraz na nas zemści.

– I tak by palcem nie kiwnął – odwarknął rozwścieczony. – Nie widziałaś, że mu chodziło tylko o to, żeby nas upokorzyć i pokazać jego władzę nad nami?! Nie będę się kajał przed jakimś komuszym prostakiem! Widziałaś, co to za burak! Jedziemy do ambasady! – obwieścił.

– Jakiej ambasady? Co ty znowu wymyśliłeś?

– Jak to, do jakiej? Do Belgijskiej! – odkrzyknął przez ramię. – Może oni nam pomogą, albo, chociaż coś doradzą!

 

Ewa znała drogę, gdyż wielokrotnie składała tam wnioski o wizę przed każdą wizytą u siostry Andrzeja w Brukseli.

 

– Państwo, w jakiej sprawie? – spytała po angielsku z francuskim akcentem elegancko ubrana sekretarka.

Krzysztof po pobycie w Stanach władał wyśmienicie angielskim i w kilku zdaniach wyjaśnił, że chciałby się zobaczyć z szefem ambasady w sprawie osobistej.

– Bardzo mi przykro, ale pan ambasador wyjechał na tydzień. – Czy to bardzo pilne? – pytała z przejęciem, gdyż dostrzegła rozpacz w oczach Ewy.

– Chodzi o kidnaping!

– Proszę łaskawie poczekać w holu – poprosiła sekretarka.

Po chwili wróciła, obwieszczając:

– Pana ambasadora zastępuje dzisiaj pan Bernard Lauvert, attaché kulturalny naszej ambasady i może on będzie w stanie coś dla państwa zrobić.

– Bardzo dziękujemy! – odpowiedzieli chórem, ujęci jej życzliwością.

Po wejściu do przestronnego holu, odnieśli wrażenie, że ktoś ich przeniósł do innego świata.

Pachniało czystością, a przyjazne wnętrze urządzone z wyjątkowym smakiem dawało poczucie bezpieczeństwa. Nie wierzyli własnym oczom zwłaszcza, że przed niespełna godziną, o rzut kamieniem beretem od tego ekskluzywnego miejsca spędzili kilka godzin w obskurnym urzędzie, gdzie doświadczyli przerażająco bezdusznej wrogości, nie mówiąc o chamstwie.

– Boże! Jak ludzie sobie na świecie żyją! – westchnął Krzysztof zapadając się w miękką, skórzaną kanapę.

– Widać taki już nasz los! – burknęła Ewa i poczęstowała się wytwornie opakowaną pomadką.

Rozejrzała się wokół.

– Wiesz, jak na to wszystko patrzę, to mi się chce płakać na myśl, że Pan Bóg o nas zapomniał.

Spojrzała w stronę okna.

– Spójrz, Krzysiu, na te jedwabne zasłony! Co za cudne pastelowe kolory! – westchnęła z podziwem. – I jak gustownie upięte!

Na to wszedł do holu zniewalająco przystojny mężczyzna około czterdziestki. Szedł, a raczej spływał po schodach z dystynkcją, jaką widuje się tylko na filmach. Był wysoki i szczupły, lekko szpakowaty, ubrany w tweedowy angielski garnitur, który na nim leżał, jakby się w nim urodził. Podchodząc do gości odsłonił w zniewalającym uśmiechu śnieżnobiałe zęby, a Krzysztof przez chwilę pomyślał, że to zmartwychwstały Rett Butler z „Przeminęło z wiatrem”.

– Nazywam się Bernard Lauvert! W czym mogę państwu pomóc? – spytał przepiękną oksfordzką angielszczyzną.

– Mamy straszny problem – zaczął drżącym głosem Krzysztof. – Mąż tej pani przed trzema dniami uprowadził podstępnie ich dziecko do Belgii.

Gdy wypowiadał te słowa, zauważył w oczach dyplomaty błysk zaciekawienia.

– Może przejdźmy do mojego gabinetu? – zaproponował attachė.

Szli długim korytarzem, a Krzysztof zauważył, że dyplomata nieporadnie skrywa fascynację urodą Ewy sunącej po miękkim dywanie krokiem rasowej modelki.

Gabinet przypominał komnatę wawelską. Cały w hiszpańskich antykach, porażał wykwintem, smakiem i przepychem. Na czołowej ścianie królował portret jakiegoś szlachetnie urodzonego mężczyzny oprawny w bogato zdobioną ramę.

– To mój pradziad – wyjaśnił dyplomata. – Pochodzę ze starego flamandzkiego rodu – dorzucił niby mimochodem i sięgnął do barku po kryształową karafkę.

Przewinąwszy karafkę serwetką ze stosownym haftem oznajmił z miną konesera:

– To wyjątkowo smaczna, piętnastoletnia szkocka!

Ale super facet!, pomyślał Krzysztof. Przystojny, czarujący, dobrze urodzony i jeszcze do tego taka wspaniała kariera!

Chcąc też czymś zaimponować, niby od niechcenia spytał pewnego siebie dyplomatę:

– Czy widział pan może kolekcję siedemnastowiecznych flamandzkich portretów w Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie?

– Wstyd się przyznać, ale nie miałem pojęcia, że macie tu w Polsce taką ekspozycję – odparł zaskoczony dyplomata rozlewając wprawnie złocisty trunek po bryłkach lodu, który uprzednio skruszył specjalnym szpikulcem.

Dobrze zmrożony lód wydawał charakterystyczne trzaski.

– Uwielbiam ten dźwięk – zażartował dyplomata.  

Na to Krzysztof rzucił od niechcenia:

– Ten odgłos kojarzy się nam zawsze – wskazał oczami na Ewę – z pewnym luksusowym transatlantykiem, na którym poznaliśmy się w drodze za ocean. Był tam barman, który potrafił tak zmyślnie lać szkocką, że lód trzaskał w rytm pewnej znanej melodyjki – dobił zadziwionego Belga.

Po czym dodał:

– Wracając do flamandzkiego malarstwa, to szkoda, że nie był pan jeszcze w Krakowie, bo mamy tam portrety Francesca de MediciJoosta Soustermansa i Portret damy Gonzalesa Cocquesa – wymądrzał się. – Jeśli miałby Pan ochotę je kiedyś zobaczyć, to serdecznie zapraszam.

– Bardzo dziękuję za zaproszenie, nie omieszkam skorzystać – odpowiedział zbity z tropu attaché.

To był moment kluczowy. Dało się, bowiem wyczuć, że rodzi się między nimi nić porozumienia.

– Może papierosa? – spytał dyplomata sięgając po kasetę pełną paczek najprzedniejszych marek, dostępnych wtedy w Polsce tylko za dolary.

– Dziękuję! Bardzo chętnie – odparł Krzysztof, którego stać było tylko na sporty i giewonty z filtrem.

– Może skończmy z tą oficjalną formułą. Mam na imię Bernard. Mówmy sobie po imieniu! – zaproponował dyplomata.

– Z największą przyjemnością! – odparł równie zdziwiony, co ucieszony Krzysztof.

– Ale do rzeczy, Krzysiu – ponaglała Ewa.

Choć nie znał polskiego, Bernard domyślił się, o co jej chodziło i poprosił Krzysztofa, by zrelacjonował pokrótce okoliczności wywozu Marynki.

W trakcie relacji Bernard od czasu do czasu tajemniczo się uśmiechał.

W końcu Krzysztof nie wytrzymał i spytał z urazą:

– Czy ciebie to śmieszy?

– Och! Najmocniej przepraszam! – zawstydził się Bernard. – Uśmiecham się, bo nie uwierzycie, ale dwa miesiące temu moja żona, z którą się rozwodzę wyjechała do Argentyny z pewnym greckim dyplomatą zabierając mi syna, notabene dokładnie w tym samym wieku, co wasza Maninka – przekręcił śmiesznie imię.

Spojrzał na Ewę:

– I podobnie jak ty córkę, ja właśnie próbuję odzyskać mojego synka Xaviera.

Pragnąc wykorzystać szczęśliwy zbieg okoliczności, Ewa zaczęła go błagać łamaną angielszczyzną:

– Bóg nam cię zesłał! Bo nikt nas lepiej nie zrozumie! Proszę cię, Bernard! Pomóż mi odzyskać dziecko!

– Nie mogę zbyt wiele obiecać, ale porozmawiam z naszym radcą prawnym, co można zrobić w tej, jak sądzę, niełatwej sprawie.

– Bardzo dziękujemy!

Krzysztof miał wrodzoną łatwość zjednywania ludzi i jakby się znali od zawsze przeszedł do bardzo swobodnej, by nie powiedzieć poufałej rozmowy. Zaprosił Bernarda do Krakowa, a w trakcie rozmowy okazało się, że obaj są zapalonymi tenisistami, co Bernard przyjął z entuzjazmem, gdyż od dawna szukał partnera. Pod koniec rozmowy było już jasne, że się zaprzyjaźnili.

Zerkając cały czas w stronę Ewy, Bernard zaproponował:

– W przyszłą sobotę jestem zaproszony do pałacu w Jabłonnie na pokaz mody zorganizowany dla dyplomatów rezydujących w Warszawie. Nie poszlibyście ze mną? Ewie dobrze zrobi jak się oderwie od swoich problemów.

Ewa roześmiała się.

– Czy powiedziałem coś niestosownego? – spytał speszony Belg.

– Nie, wszystko w porządku – uspokajał go Krzysztof starając się ukryć rozpierającą go dumę. – Tylko musisz wiedzieć, że w tym właśnie wystąpi Ewa.

– Mówisz poważnie? – spytał Bernard.

– Jak najbardziej! – napuszył się Krzysztof. – Bo nie zdążyłem ci jeszcze powiedzieć, że moja dziewczyna jest jedną z najbardziej wziętych polskich modelek.

– Doprawdy?! – zakrzyknął Bernard spoglądając na swojego nowego przyjaciela z uznaniem. – No to świetnie się składa! Ewa będzie królowała na wybiegu, a my ją będziemy podziwiać z miejsc zarezerwowanych dla VIP–ów – odbił piłeczkę Bernard, zerkając ukradkiem na Ewę. – No to za nasze spotkanie! – powiedział uradowany unosząc kieliszek.

– Ja już dziękuję! – podziękował Krzysztof – prowadzę samochód.

– To jak się umówimy na sobotni pokaz? – spytał dyplomata. – Bo nie zrozumiałem, czy mieszkacie w Warszawie, czy w Krakowie?

– Chwilowo w Warszawie – odpowiedziała Ewa.

– A gdzie, jeśli można wiedzieć?

– Na Jezuickiej, tuż przy Rynku warszawskiej Starówki.

– Koło „Bazyliszka”? – spytał Bernard przekręcając, nazwę mitycznego stwora. Często tam wpadam na lunch.

– Tak, dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej – uśmiechnęła się.

– To przyjadę po was w sobotę o szóstej. Pokaz się zaczyna godzinę później, ale trzeba jeszcze dojechać do Jabłonny. Znowu przekręcił pociesznie nazwę podwarszawskiej miejscowości.

– Niestety, ja muszę być na miejscu trzy godziny wcześniej, bo mamy jeszcze próbę, a wizażystki potrzebują czasu na makijaż. Ale nie ma problemu, bo przyślą po mnie samochód z Mody Polskiej.

Po krótkim namyśle Bernard zdecydował:

– Więc ja zabiorę Krzysztofa! To do zobaczenia, Chris! Sobota! Osiemnasta! Koło „Bazyliszka”.

Przesiedlenie

Po wyjściu z ambasady stali oszołomieni usiłując ochłonąć i pozbierać myśli.

Zbyt wiele wydarzyło się naraz. Wpierw ten potworny telefon z Brukseli. A potem już ciurkiem:

Szał rozpaczy pozbawionej dziecka matki. Nieprzespana noc. Ranna podróż do Warszawy. Brutalne zderzenie ze szpetnym urzędem czerwonego reżimu. Upokorzenie chamstwem bezczelnego urzędasa…

I zaledwie kilkadziesiąt minut później:

Przeskok do świata bezinteresownej życzliwości. Spotkanie przychylnego im dyplomaty. I szansa na pomoc w odzyskaniu Marynki.

– Jak mu powiedziałam, że chwilowo mieszkamy w Warszawie, pomyślałam sobie, że to nawet całkiem niezły pomysł – odezwała się Ewa.

Krzysztof spojrzał na nią pytającym wzrokiem.

– Andrzej z Brukseli na razie nie wróci, więc mógłbyś się przenieść do mnie do Warszawy.

Krzysztof nic nie odpowiadał.

– Teraz trzeba być jak najbliżej Bernarda, bo w nim cała nadzieja! Tylko, co będzie z twoim dyplomem, Krzysiu? 

– Co się przejmujesz jakimś tam dyplomem! – odezwał się wreszcie. – Są ważniejsze sprawy! Obecnie liczy się tylko odzyskanie Marynki!

– No to jak? 

Po krótkim wahaniu, Krzysztof zdecydował:

– W takim razie ty zostajesz w Warszawie. Ja wracam na chwilę do Krakowa. Poproszę dziekana o odroczenie terminu obrony dyplomu. To przyzwoity facet! Jak mu powiem prawdę, z pewnością się zgodzi.

Próżność

Krzysztof czekał na Bernarda pod „Bazyliszkiem”.

O umówionej godzinie pod restaurację podjechał najnowszy model bentleya na konsularnych numerach. Luksusowy samochód natychmiast opadła chmara cmokających z zachwytu wyrostków i przygodnych gapiów.

Choć Krzysztof nie był snobem, poczuł rozpierającą go dumę. Z auta wysiadł uśmiechnięty Bernard ubrany w nieskazitelnie skrojony smoking. Energicznym ruchem otwarł drzwi od strony pasażera i powiedział radośnie:

– Zapraszam, Chris! Musimy się pośpieszyć, bo jeszcze zabierzemy po drodze konsula Argentyny z małżonką.

– Dziękuję – wydukał Krzysztof wsiadając do luksusowej limuzyny.

Uderzył go miły chłód klimatyzacji i bliżej nieokreślony zapach zachodniego wozu. Bernard włączył radio i w samochodzie rozległy się dźwięki koncertu b–moll Czajkowskiego. Krzysztof poczuł się na chwilę wolny. Zapadł w wygodny fotel, obity szlachetnie wyprawioną skórą. Spoglądał przez przyciemnioną szybę na umęczone miasto. Za oknem migały brudne, odrapane domy, pozamykane na kłódkę okratowane sklepy, kolejki brudnych drynd oczekujące na stacjach benzynowych i ciemne, puste ulice, którymi, jak duchy przemykali się ubrani na szaro, zabiedzeni ludzie.

Po chwili się zorientował, że jadące przed nimi samochody ustępują im drogi, a nawet milicjant kierujący ruchem, na widok konsularnych numerów wstrzymał inne samochody przepuszczając ich przodem. Wjechali w elegancką dzielnicę. Bernard zatrzymał samochód przed jakąś okazałą willą. Dyskretnie zatrąbił i po chwili w drzwiach ukazała się szykowna para.

– To konsul argentyński z małżonką – objaśniał Bernard. – Muszę z nim dzisiaj porozmawiać, bo jak ci wspominałem, moja była połowica wywiozła mi syna właśnie do Argentyny.

– Hallo, Bernard! Jak miło cię znów widzieć! – uśmiechała się z daleka pani konsulowa.

Bernard wyszedł im naprzeciw, a Krzysztof dyskretnie trzymał się nieco z tyłu.

Po wymienieniu uścisków Bernard przedstawił Krzysztofa:

–To jest Christopher, mój polski przyjaciel.

– Oh! Jest pan Polakiem? – spytała nie kryjąc zdziwienia pani konsulowa.

– Jego dziewczyna jest znaną modelką i tak się szczęśliwie złożyło, iż dzisiejszego wieczoru przed nami wystąpi.

– Oh! Naprawdę?! – zdumiała się jeszcze bardziej konsulowa.

Krzysztof odpowiedział płynną angielszczyzną:

– Jestem wielce zaszczycony, że będę miał przyjemność spędzić dzisiejszy wieczór w państwa towarzystwie.

– Oh! – zapiała z podziwu. – Skąd pan zna tak dobrze angielski?

– Studiowałem w Stanach Zjednoczonych, - skłamał.

– Pan był w Stanach? – spytała z respektem.

– Tak, parę lat – odparł obojętnie, jakby to było coś całkiem normalnego.

– Musimy się zbierać! – ponaglał Bernard.

W samochodzie rozszedł się zapach ekskluzywnych perfum.

– Czy to Chanel Nr 5 – zagadnął Krzysztof.

– Tak! – zdziwiła się pani konsulowa. – Skąd pan wiedział?

Krzysztof tylko tajemniczo się uśmiechnął.

Duma

Dojechali do Jabłonny. Z dala wyłaniał się piękny kompleks pałacowy otoczony angielskim parkiem. Wjechali na przestronny dziedziniec wypełniony drogimi limuzynami najprzedniejszych marek.

Dobrze, że mi nie przyszło do głowy przyjechać tu moim garbusem! – rozmyślał oszołomiony widokiem stojących w kilku rzędach kosztownych wozów.

Kiedy wchodzili do holu, majordomus zapowiedział konsula argentyńskiego z małżonką, Bernarda, po czym spojrzał pytającym wzrokiem na Krzysztofa, któremu serce podeszło do gardła. Na szczęście, majordomus przedstawiał już kolejną parę.

Zewsząd dały się słyszeć gorące pozdrowienia. Stało się jasne, że Bernard jest w tym towarzystwie znany i lubiany. Bez ustanku się z kimś witał przedstawiając Krzysztofa ambasadorom, konsulom, attaché kulturalnym, attaché wojskowymi i sekretarzom ambasad ze wszystkich kontynentów.

Gości poproszono do sali balowej.

Całe szczęście, że zabrałem z Krakowa garnitur pomyślał obserwując przybyłych notabli w smokingach, w towarzystwie małżonek strojnych w wieczorowe suknie.

– Czy mogę zerknąć na zaproszenia? – zapytał jakiś miły, młody człowiek, a po sprawdzeniu, kto zacz, skłonił się szarmancko:

– Bardzo proszę za mną! Zaprowadzę państwa na miejsce.  

Jak się okazało, czekały już na nich miejsca w pierwszym rzędzie przy wybiegu. Wiało wielkim światem. Sącząca się dyskretnie muzyka mieszała się z gwarem podnieconych ludzi. Okrągłej, barokowej sali przydawały dostojeństwa osiemnastowieczne portrety, strojne ornamenty, kwieciste rozety, wzorzyste arabeski i przebogato zdobione sztukaterie. Pośrodku ustawiono podest dla modelek w oszałamiającej scenografii.

Olśniony rozmyślał:

Trzeba przyznać, że komuniści potrafią dbać o wizerunek. W kraju piszczy bieda, wszędzie kolejki, straszą puste sklepy, naród się buntuje, robotnicy na granicy strajku, a tu – wielki świat niczym nieustępujący słynnym domom mody Paryża, Londynu, Mediolanu i Nowego Jorku. W ludowej ojczyźnie ludziom nie starcza do pierwszego, a tutaj impreza, jakiej by się nie powstydzili nawet najsłynniejsi kreatorzy mody. Gierek wie, co robi promując na salonach urodę nadwiślańskich dziewcząt. Bo po takim występie wszyscy przez chwilę zapomną, jaka u nas bryndza, a Polska im się wyda mniej brudna, bogatsza i nie taka szara. Sprytne sukinsyny!

Raptem zgasło światło, rozbłysły tęczowe snopy reflektorów, rozbrzmiała muzyka i show się rozpoczął.

W pokazie brało udział osiem najbardziej wziętych dziewczyn w kraju terminujących u takich ikon świata polskiej mody jak Jadwiga Grabowska i Grażyna Hase, która paroma ruchami piórka potrafiła z tkaniny wyczarować więcej niż niejeden maestro, a jeszcze do tego miała nadprzyrodzony talent wynajdywania rasowych modelek.

Dziewczyny dobrano nie tylko podług ich urody. Każda z nich musiała być nie tylko pięknością, lecz jeszcze do tego miała prezentować odmienny typ charakteru kobiecej urody. Bo ówczesne pokazy Mody Polskiej to nie były jakieś banalne prezentacje babskich fatałaszków, ale wyrafinowane rewie kobiecych osobowości, podkreślonych stosownie dobranym strojem. To były bez cienia przesady czarodziejskie spektakle magicznej mocy kobiecych kreacji.

Pierwsze wyjście miała Marta, córka Jeremiego Przybory z Kabaretu Starszych Panów – piękna i wyniosła brunetka o urodzie chłodnej, lecz zapierającej oddech. Tak było i tym razem. Kiedy się ukazała w jedwabnej sukni w barwach jesiennego złota sala dosłownie zamarła, a oklaski gruchnęły dopiero, jak kończyła wyjście.

Po niej wychodziła cała w ciepłych beżach słynna Elka Grabacz – pełnokrwista blondynka, która była uosobieniem kobiecej dyplomacji, gdyż ta urodzona modelka potrafiła tak chodzić, że się z nią mogła utożsamić w zasadzie każda kobieta.

Trzecie wyjście przypadało Ewie.

Kiedy wyszła na wybieg w blasku reflektorów, na sali dał się słyszeć pomruk fascynacji. Ewa była, bowiem uosobieniem seksu. A kiedy w tabaczkowym mini kroczyła na swych czaplich nogach kołysząc zmysłowo wąskimi biodrami Krzysztof zauważył, że Bernard zacisnąwszy dłonie, aż mu pobielały kostki wpatruje się w nią z nieskrywanym uwielbieniem. Belg był zaszokowany. Pamiętał ją, bowiem jako szarą petentkę swojej ambasady. Nie wiedział, że tajemnica sukcesu prawdziwej modelki polega na tym, że jej, na co dzień nie widać, a dopiero po wyjściu na wybieg, w pełnym makijażu i stosownym stroju, przemienia się w diament o amsterdamskim szlifie.

She is simply wonderful! – szepnął Krzysztofowi do ucha zafascynowany dyplomata.

– Przesadzasz – odparł z udawaną obojętnością pękający z dumy krakowski student.

Po Ewie wychodziły jeszcze: zawadiacka Kalina, kapryśna Karin, filuterna Ewka i wyzywająco zgrabna Iza. Wszystkie jednakowo piękne, choć kompletnie różne.

Pokaz olśnił gości, albowiem pani Grabowska zaprezentowała iście czarowną kolekcję jesiennych kreacji, w większości szytych ręcznie ze szlachetnych jedwabi w odcieniach ciepłego złota i jasnego beżu. 

Kiedy nadszedł finał, zebrani na sali dyplomaci, warszawscy notable i baronowie świata finansjery rzęsistymi brawami na stojąco trzy razy wywoływali na podest dziewczęta, a także kreatorów pokazu.

Potem gości poproszono do sali mauretańskiej na bankiet, gdzie suto zastawione stoły uginały się od półmisków pełnych homarów, ostryg, krewetek, kawioru, najprzedniejszych wędlin, sałat i sałatek, nie mówiąc o wyszukanych deserach, szlachetnych trunkach i koszach pełnych egzotycznych owoców. Wszystko podane według dworskiej etykiety, w okresie, kiedy polskie sklepy świeciły pustkami, a ludzie cieszyli się, jak się im udało zdobyć ochłap mięsa i rolkę toaletowego papieru.

 

– Hej! Hej! Hallo! – rozległo się wołanie modelek, które już zdążyły się przebrać.

– Hallo! – rozpromienił się Bernard.

– Cześć, Krzysiu! Jak miło cię widzieć w stolicy – krzyczały jedna przez drugą do niego.

– Nigdy nie zapomnimy – przekrzykiwały się dziewczyny – jak w tym twoim maleńkim krakowskim mieszkaniu tańczyłeś z Kaliną na parapecie, bo tylu ludzi się zeszło! Pamiętasz? W radio Skaldowie śpiewali „Gęsi już wszystkie po wyroku”– wspominały dziewczyny, nie zwracając uwagi na Bernarda.

– Może panie coś zjedzą – zachęcał dyplomata usiłując zwrócić uwagę na siebie.

– Bardzo musimy trzymać dietę – podziękowały dziewczyny przyzwyczajone do takich bankietów odbywanych po każdym pokazie w różnych częściach świata, jako że Moda Polska była wtenczas polską wizytówką i komuniści nie żałowali pieniędzy na zagraniczne pokazy.

Otoczonego modelkami studenta z Krakowa opadła chmara zachodnich dyplomatów przybyłych na pokaz solo, a także tych, którym się udało na chwilę oderwać od swoich małżonek. Wszyscy się przedstawiali wciskając mu wizytówki. Posypały się zaproszenia na rozmaite cocktaile, kolacje i bankiety. Zorientował się, że wyniesiony z domu ułańsko luzacki styl i znajomość tych przepięknych dziewczyn sprawia, ze stał się dla tych wszystkich dyplomatów swoistym autorytetem. Ich otaczał przepych i pieniądze, jego zaś najpiękniejsze kobiety Warszawy.

Krzysztof Pasierbiewicz

CDNw przyszły czwartek

Poprzednie odcinki:

Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1

Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2

Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3

Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/656229,magia-namietnosci-odcinek-4

Odcinek 5 - http://salonowcy.salon24.pl/657287,magia-namietnosci-odcinek-5

Odcinek 6 - http://salonowcy.salon24.pl/658332,magia-namietnosci-odcinek-6

Odcinek 7 - http://salonowcy.salon24.pl/659352,magia-namietnosci-odcinek-7

Odcinek 8 - http://salonowcy.salon24.pl/663294,magia-namietnosci-odcinek-8

Odcinek 9 - http://salonowcy.salon24.pl/664343,magia-namietnosci-odcinek-9

 

Zobacz galerię zdjęć:

Pani Jadwiga Grabowska - Pierwsza Dama polskiej mody
Pani Jadwiga Grabowska - Pierwsza Dama polskiej mody Tu powstawały kreacje kiedy moda polska rzeczywiście była modą Małgosia Niemen dokumentowała fotograficznie promocję "Magii namiętności" Wspomniana w odcinku Grażyna Hase - polska Coco Chanel - słynna modelka i projektantka "Mody Polskiej" lat 60-tych na promocji Na promocji "Magii namiętności" były trzy generacje top-modelek polskich (Grażyna Hase, Elka Grabacz, Małgosia Niemen)
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości