Dom Architekta SARP w Kazimierzu Dolnym
Dom Architekta SARP w Kazimierzu Dolnym
echo24 echo24
1959
BLOG

Magia namiętności - odcinek (7)

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 19

Sacrum

Nigdy by, nie przypuszczał, że oczekiwanie na telefon może być taką gehenną - dziwował się Krzysztof. Ewa miała zadzwonić, jak tylko wyjdzie ze szpitala. Niestety telefon milczał jak zaklęty. Godzinami wgapiał się w milczący aparat...

Po czterech tygodniach, które mu się zdały wiecznością telefon wreszcie się odezwał. Pani z zamiejscowej łączyła Warszawę.

– Krzysiu! Mój malutki! Nie dzwoniłam wcześniej, bo w domu było koszmarne zamieszanie – usprawiedliwiała się. – Andrzej po prostu zwariował na punkcie Marynki, wziął miesiąc urlopu i w ogóle nie wychodził z domu. Dopiero dziś poszedł do pracy.

– Dobrze, że dzwonisz, bo nie zniósł bym dłużej czekania, aż zadzwonisz!

– Nie wiem, co się ze mną dzieje Krzysiu, ale ja po prostu nie jestem w stanie bez ciebie egzystować! – krzyczała do słuchawki. – Co prawda Demarczyk śpiewała, że można żyć bez powietrza, ale to nieprawda, Krzysiu! Ja tak nie potrafię! Muszę cię zobaczyć! Natychmiast!

– No, to co za problem? Spotkajmy się jutro w w Kazimierzu, jak wtedy w południe przy studni? – kusił. – Ale... – Nie ma żadnego ale! – przerwał jej w pół słowa. – Jesteś wspaniały, Krzysiu! Kocham to twoje szaleństwo! Zgoda! Ale tylko na chwilkę! Bo co prawda Marynka już ma opiekunkę, lecz bałabym się zostawić ją z nią na dłużej. 

Oszalała z radości zaproponowała: – To umówmy się w SARP–ie, przy rynku. Mają tam bardzo miłą knajpkę! Znam dobrze kierownika, więc zaraz do niego zadzwonię by zarezerwował dla nas jakiś stolik. Jakbyś przyjechał wcześniej, powołaj się na mnie! – szczebiotała. – No to już grzeję silnik! – odkrzyknął.

– Najwyższa pora Krzysiu, by coś postanowić, bo ja już nie mogę dłużej żyć bez ciebie! – dodała. – Dokładnie to samo chciałem ci powiedzieć! – No to do jutra, kochana! – krzyczał uszczęśliwiony odkładając słuchawkę.

 

Przyjechał trochę przed czasem. Faktycznie, czekał już na nich stolik koło okna z widokiem na urokliwy kazimierski ryneczek. Wszystkie miejsca w przytulnym lokalu były już zajęte. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć same inteligentne twarze.

– To na pewno jacyś słynni architekci, pisarze i artyści – zawstydził się, gdyż sobie uświadomił, że nie umiałby ich nawet rozpoznać.

Uderzyła go wytworność kawiarnianych gości. Panowie mieli na sobie tweedowe marynarki ze smakowicie dobranymi dodatkami. Jedwabne krawaty z antycznymi szpilkami i kościane spinki do mankietów dodawały przedwojennego sznytu. Z kolei panie, w stylowych kapeluszach, olśniewały gustownymi kreacjami przyozdobionymi ekstrawaganckimi szalami i wymyślną biżuterią.

Dobrze, że kupiłem sobie nową marynarkę, bo bym znów wyszedł na głupka, jak wtedy na tym balu na „Batorym” - odetchnął z ulgą. Przyglądając się zebranemu w lokalu towarzystwu rozmyślał: - Aż się nie chce wierzyć, że w mrocznej głuszy PRL–u na szarej mapie Polski, gdzie w obskurnych mordowniach kłębią się wiecznie pijani rodacy ostało się kilka miejsc, w których wciąż spotyka się śmietanka ludzi z natury szykownych. Czuł się onieśmielony wśród takiej elity.

Z zamyślenia wyrwał go radosny szczebiot Ewy: – Witaj, Krzysiu! – wołała krocząc w jego stronę. Zauważył poruszenie kawiarnianych gości, a szczególnie panów, obserwujących skrycie piękną nieznajomą.

Boże! Ależ ona jest piękna! - zachłysnął się z zachwytu.

Ewa czując na sobie te wszystkie spojrzenia poruszała się z gracją księżniczki Monako. A kiedy szła do niego między stolikami kołysząc zmysłowo wąskimi biodrami, co potrafią tylko rasowe modelki, po sali przeleciał szmer zachwytu. Dało się odczuć, że wszyscy mówią o niej. Bo Ewa po prostu porażała gracją. Biła z niej lekkość ruchów egzotycznego kota. Była kobietą zjawiskową. Zauważył, że po dziecku nabrała trochę ciała, co ją przemieniło z manekinowatej modelki w seksowną, pełnokrwistą kobietę. Bezwstydnie dawał upust dumie. Tak musi działać heroina - myślał oszołomiony.

Czując na sobie spojrzenia kawaiarnianych gości przywitali się oficjalnie. Lecz w chwili, gdy podawał jej krzesło poczuł ów odbierający rozum zapach kobiety, jaki zapamiętał z „Batorego”. Wróciły wspomnienia i znów był najszczęśliwszym z ludzi.

Usiedli naprzeciw siebie. – Strasznie jestem głodna – powiedziała rozglądając się za kartą. – Tak się do ciebie śpieszyłam, że zapomniałam o śniadaniu...

 – Co nam pani doradzi? – zwrócił się do kelnerki, która podała im kartę. – Szef dzisiaj poleca wyborny cielęcy auszpik – zachwalała dziewczyna w wykrochmalonym fartuszku.

– To poprosimy dwa razy – zadysponował przełykając ślinkę. – Mamy świeże pieczywko, podać? – Tak, bardzo proszę! I odrobinę masła, a na końcu herbatę.

Po chwili kelnerka przyniosła dwie porcje auszpiku w porcelanowych muszlach przystrojonych zieloną pietruszką, rzeźbioną w różyczki rzodkiewką i liśćmi sałaty.

– Oooo! Polskie ostrygi – zażartował Krzysztof.

– Trzeba przyznać, że choć kraj klepie biedę, to władza ludowa wie, jak zadbać o artystów, zwłaszcza pisarzy i architektów – odezwała się Ewa. – Bo ilekroć tu byłam, niezmiennie trzymali fason, były czyste obrusy, fachowa obsługa i pyszne jedzenie. 

Tak! Tak! Czerwoni dla propagandy zrobią wszystko. Komuchy dobrze wiedzą, że tu bywają goście zagraniczni i wpływowi dziennikarze. Na tym właśnie polega obłuda reżimu – ostudził jej zachwyt Krzysztof.

– Smacznie wygląda ten auszpik – cmoknęła rozkładając na kolanach wykrochmaloną serwetkę.

Ewa zabrała się do jedzenia. Każdy jej ruch świadczył o nienagannych manierach i światowym obyciu. Przełamała z gracją chrupiącą bułeczkę, końcem noża nabrała odrobinę masła i rozsmarowała po puszystym miąższu, po czym nabrała na koniec widelca kawałeczek auszpiku unosząc go ku ustom.

Patrząc na nią z coraz większym trudem panował nad sobą, a Ewa słysząc jego przyśpieszony oddech zamarła w bezruchu z na wpół otwartymi ustami. Wpatrywał się w nią, jakby ją chciał żywcem pożreć.  – Krzysiu! Co się dzieje? – szepnęła. Chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz przerwał jej w pół słowa: – Cśśśś! Nic nie mów! Chcę być z tobą! Teraz! Czujesz?!! – zaskowyczał. – Ciszej! Ludzie patrzą! – syknęła, a kilka osób siedzących opodal odwróciło głowy. – Chodź!!! – zaskamlał. – Jezuuu!!!! – jęknęła bezprzytomnie uchwyciwszy się kurczowo stolika, aż zadzwoniły sztućce.

W kawiarni zapanowała cisza, jak w kościele w czasie podniesienia, a goście dyskretnie pospuszczali głowy...

Ewa oprzytomniała pierwsza. – Krzysiu! Wszyscy się na nas gapią! Zaraz się spalę ze wstydu! – Poczekaj na mnie w holu! – szepnął. Zapłacę i wiejemy na spacer!

 

Szli wzdłuż  meandrującej leniwie Wisły. – Krzysiu! Co to było?! Ja czegoś takiego nigdy nie przeżyłam. Kochałam się z tobą przy kawiarnianym stoliku, w knajpie pełnej ludzi! To było niesamowite! Silniejsze ode mnie! To był całkowity odlot, jak po narkotykach. Czułam cię każdą cząstką siebie, mimo że cię nawet nie dotknęłam! Ja o czymś takim po prostu nie miałam dotąd pojęcia! Krzysiu! Kochany mój! Tak mi dobrze z tobą! ­– szeptała przez łzy tuląc się do niego. – Dopiero teraz wiem, co to prawdziwa miłość!

– Ewa! Już ci to dawno miałem powiedzieć. To, co nas łączy, to coś więcej niż miłość. To jest jakieś sacrum. I właśnie dlatego będę z tobą aż do śmierci! Na dobre i na złe! Przysięgam!

Przyciągnęła go ku sobie i patrząc mu w oczy szeptała przez łzy: -  Krzysiu! Obudziłeś we mnie kobietę! Nie umiałabym już żyć bez ciebie, bo kiedy cię nie ma wszystko traci barwy, więdnie i zwolna umiera. Dlatego cię już nigdy nie opuszczę. Nigdy! Przenigdy! Tak postanowiłam. - Przez chwilę się zawahała, jakby się lękała tego powiedzieć. - Tylko cały czas dręczy mnie pytanie, co będzie z Marynką, jak się przeprowadzę do Krakowa  – spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.

– Jak to, co? – odparł. – Weźmiesz ją ze sobą!

Postanowienie

Ewa  pędziła jak szalona, by zdążyć przed zmrokiem. 

– Minęło zaledwie kilkanaście godzin, a ja umieram z tęsknoty za moją kruszynką – rozczuliła się na myśl o Marynce. – Może jeszcze nie śpi. Na granicy ryzyka wyprzedzała kolejne samochody. – Boże! Jak ja kocham to dziecko! – rozmyślała, ogarnięta nieznanym jej dotąd uczuciem. – Aż się wierzyć nie chce, że taka maleńka istota stała się raptem dla mnie najważniejszą osobą na świecie.

W miarę zbliżania się do Warszawy coraz intensywniej myślała o Andrzeju: – Teraz albo nigdy! Muszę mu powiedzieć, że odchodzę do Krzysztofa! – zadecydowała. – Nie ma się co oszukiwać. Odkąd poznałam Krzysztofa Andrzej stał się dla mnie kompletnie obcym mężczyzną. Teraz dopiero zaczynam rozumieć, że nigdy go nie kochałam, mimo że z nim przeżyłam tyle lat. Byłam przekonana, że to dobry związek. Że to tak ma być. On kochał te swoje wynalazki, a ja się zatraciłam w świecie mody.

Nie spuszczając nogi z gazu podsumowywała swoje małżeństwo: - W czasie, gdy Polacy klepali biedę borykając się od pierwszego do pierwszego my mieliśmy pieniądze, dwa zachodnie wozy, mieszkanie w sercu stolicy, jeździliśmy po świecie od Riwiery po Las Vegas, a moje koleżanki pękały z zazdrości.

Dopinała bilans tego mariażu: - Na pozór wszystko było piękne i bezproblemowe. Lecz dopiero teraz widzę, że to był beznamiętny związek dwojga prawie obcych sobie ludzi. Wszystko rozsądnie wykoncypowane, po stokroć przemyślane, zaprogramowane i zabezpieczone. Zapięte na ostatni guzik, bez miejsca na szaloną miłość. A teraz, po tym, co przeżyłam z Krzysztofem nie jestem już w stanie zbliżyć się do męża. Gorzej, gdybym poszła dzisiaj z Andrzejem do łóżka czułabym się jak dziwka. Nie zniosłabym jego dotyku. - Boże! Wybacz mi! Wiem, że robię mu straszliwą krzywdę! Ale nie będę się dalej oszukiwała. Jeślibym z nim została, skrzywdziłabym go jeszcze bardziej. Ja tak nie potrafię, jak niektóre moje koleżanki, kochając innego, bez skrupułów sypiać z mężem. To jest chyba jeszcze gorsze niż kurewstwo. I bzdurne są tłumaczenia, że to dla dobra dzieci i ratowania domowego stadła. Widziałam takie rodziny. Zawsze poprawni, nic do siebie nieczujący rodzice z przylepionym do twarzy uśmieszkiem i wiecznie smutne dzieci. Nie! Dziękuję bardzo za takie zakłamane życie!

Do Warszawy wróciła pod wieczór. Marynka już spała, a Andrzej jak zwykle siedział nad jakimś projektem. – Co tak późno? – burknął nie podnosząc głowy znad pliku papierów. – Wracam z Kazimierza – zaczęła bez ogródek. – Widziałam się z Krzysztofem i chcę z tobą szczerze porozmawiać – zakomunikowała lodowatym tonem. – Czy Krzysztof to ten student z Krakowa? – zapytał Andrzej. – Tak – odpowiedziała spokojnie, co nie było łatwe. – Jeszcze ci nie przeszło? – ironizował mąż.

– Andrzej! Do jasnej cholery! Czy ty nie rozumiesz, że ja od ciebie odchodzę? – wybuchła z furią. – Wybacz mi kochanie, ale nie wiem, o czym mówisz – wyzłośliwiał się udając zapracowanego. – Ale jeśli chcesz do niego odejść, nie będę cię zatrzymywał. Pamiętaj tylko, że jak już będziesz miała dosyć tego łzawego romansu to uprzedź mnie wcześniej, żeby pani Stasia zdążyła posprzątać. Aha! Jeszcze jedno! A co będzie z Marynką? – Jak to, co? Biorę ją ze sobą!!!

Ugodzony w samo serce nadal drwił: – Zrobisz, jak zechcesz, kochanie, lecz radzę dobrze się zastanów, czy warto narażać dziecko na rozstanie z domem. I jeszcze jedna sprawa. Mógłbym się dowiedzieć, jakie warunki zagwarantuje wam ten student? Obym was tylko nie musiał dokarmiać. – Nic nie będziesz musiał, bo niczego od ciebie nie chcę – warknęła rozjuszona jego pewnością siebie. Andrzej zachichotał kąśliwie: – A co będziecie jadać? Mannę z nieba? A za co cię będzie ubierał ten młokos? Ze swojego stypendium?

To przeważyło szalę. Zbyt dużo złośliwości, drwin i upokorzeń spadło na nią naraz: – To już moja sprawa! – odparła opryskliwie już pewna, że Andrzej to już dla niej obcy człowiek. I nie martw się!  Nic od ciebie nie chcę. Nic kompletnie! Już postanowiłam! Jutro się przenoszę z dzieckiem do Krakowa.

– A jak przewieziesz rzeczy? Mam ci dać samochód? – dokuczał bezlitośnie.

– Już ci powiedziałam, że nic od ciebie nie chcę. Wezmę dwie sukienki, parę sztuk bielizny, jakieś buty na zmianę i ciuszki Marynki – zakomunikowała.

– Weź nasze BMW, żeby się dziecko nie poniewierało po pociągach. Oddasz mi przy okazji – szydził.

– A więc żegnaj, Andrzejku! – powiedziała zadziwiająco spokojnie ukojona podjętą decyzją, a przez głowę przeszła jej myśl, że Andrzej albo do końca blefuje, albo miała bezdusznego drania za męża.

Zawiść

Przejęty rolą głowy domu rodzinnego robił generalne porządki przed przyjęciem nowych lokatorów.

- Musi być sterylnie czysto, - mamrotał pod nosem skrobiąc mozolnie żyletką kuchenne lastriko. – Kurczę! Nie miałem zielonego pojęcia, co we mnie siedzi! – mówił sam do siebie zszokowany, albowiem pamiętał, jak matka się nigdy nie mogła doprosić, by chociaż z grubsza posprzątał po sobie. - Jakby mi jeszcze do niedawna ktoś powiedział, że będę uszczęśliwiony, że mi się zwala na głowę jakaś matka z dzieckiem stuknąłbym się w czoło.

Nie rozumiał, co się z nim dzieje. - Ja, taki luzak, jeden z największych kogutów w Krakowie, do tego maminsynek przyzwyczajony, że wszystko robiono za niego, dobrowolnie, zakładam sobie na szyję jarzmo pakując się w domowe pielesze – dziwował się, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Parę dni ciężko harował. Wymalował mieszkanie, co było stosunkowo łatwe, gdyż po śmierci matki oddał rodzinie wszystko, co mu ją przypominało, a w mieszkaniu zostały w istocie gołe ściany. Wypucował gruntownie łazienkę, wyszorował kuchnię, odczyścił garnki, wymył okna, powiesił firanki, wywiórkował, wypastował i wyglancował parkiety na wysoki połysk. 

Mieszkanie było jednak przeraźliwie puste. W pokoju stołowym, gdzie miał mieszkać z Ewą, oprócz firanek był tylko materac, stolik, telewizor i dwa krzesła. W drugim pokoju, szykowanym dla Marynki nie było niczego, więc żeby go jakoś ocieplić, kupił na tandecie antyczne łóżeczko z baldachimem, a w Cepelii załatwił spod lady biały futrzak.

– Niewiele mam do zaoferowania! – zafrasował się w trakcie obchodu odświeżonego mieszkania. Gnębiła go świadomość, że Ewa to przywykła do luksusów modelka. 

– Dobrze, że w przedpokoju została ta trzydrzwiowa szafa – westchnął. Ale Jak ona przyjmie ten przeskok? W Warszawie miała wszystko, a tu...

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk klaksonu. – To one! – Serce podskoczyło mu do gardła. Zaaferowany podbiegł do okna. Przed domem, za jego garbusem stało białe BMW z warszawską rejestracją, z którego gramoliła się Ewa. – Tutaj! Tutaj! – krzyczał oszalały ze szczęścia. Zauważywszy go w oknie na poddaszu zawołała: – Dobrze, że Andrzej ściągnął z Brukseli fotelik dla Marynki, bo bym sobie nie poradziła w tej podróży. – Już po was schodzę! – odkrzyknął zaaferowany.

Pędził, skacząc po trzy stopnie. – Ewuniu! Jak dobrze, że już jesteście! – przytulił ją aż pisnęła z bólu.

- Nareszcie! Nareszcie! Nareszcie!  

 

Gdy trochę ochłonęli dobiegł ich nieprzyjazny szwargot. We wszystkich oknach wisiały zacietrzewione sąsiadki obserwujące z góry tę „gorszącą” scenę. Sąsiadki gulgotały wrogo jak stado rozjuszonych indyczek: – Widziała pani! – syczała sąsiadka z parteru. – Amerykanin, psiakrew! Do roboty nie chodzi leń śmierdzący, a przed domem stoją dwa zachodnie auta! – A widziała pani, jaka wyfiokowana! – chichotała sąsiadka za ściany. – Niech pani tylko popatrzy, jaką ma spódnicę! Cały tyłek na wierzchu! – zasyczała nienawistnie.

– Widzę, że bardzo cię tu lubią, Krzysiu! – zażartowała Ewa. – Nie zwracaj na nich uwagi – odparł czerwony ze wstydu i złości. – Potem ci wszystko ci wyjaśnię. – Nie ma sprawy, Krzysiu! - potrzymaj na chwilę Marynkę, a ja zamknę auto! Rzeczy weźmiemy potem, niewiele tego jest – zawstydziła się. Krzysztof wziął niezdarnie na ręce zmęczonego podróżą dzieciaka. Sąsiadki rozgęgały się na dobre: – Patrz pani! – hi, hi, hi! Bachora zmajstrował inteligent jeden! – chichotała zjadliwie kobieta z trzeciej klatki. Sąsiadka z parteru podbiła bębenek: – To pewnie nieślubny gnojek! Ciekawa jestem, jak go zameldują? - Patrz Pani na auto! Warszawskie numery! Pewnie jakaś dziwka z Victorii! Pokazywali takie wczoraj w telewizji!

Kiedy szli na górę drzwi wszystkich mieszkań były uchylone, a oni czuli na plecach zawistne spojrzenia.

Gdy w końcu zatrzasnęli za sobą drzwi Krzysztof położył Marynkę w łóżeczku, a kiedy usnęła, opowiedział Ewie, jak się znalazł w tym upiornym bloku. Zrelacjonował jej pokrótce, jak ubecja zamęczyła im ojca w pięćdziesiątym drugim, a matka, jak już posprzedawała obrazy i biżuterię,  bez środków do życia nie była już w stanie utrzymać ich starego mieszkania pod Wawelem. Żeby jakoś przeżyć musiała pięciopokojowe mieszkanie zamienić na mniejsze. Na zamianę zgłosił się milicjant, który nic nie powiedział, że mieszka w plombie wybudowanej po wojnie dla funkcjonariuszy rodzącej się władzy. W ten sposób los rzucił ich w samą paszczę ubecji. 

Gdy skończył swą opowieść, Ewa powiedziała krótko: – Pies im mordę lizał! Nic się nie martw, Krzysiu! Poradzimy sobie! A teraz mi pokaż, gdzie będziemy mieszkać. 

Kiedy ją oprowadził po swym „pustostanie” przerażony, że zechce niezwłocznie wracać do Warszawy Ewa westchnęła: – Brak tu kobiecej ręki! Ale nic się nie martw! Jakoś się urządzimy! – No wiesz – nie wiem, czy mi wystarczy na nowe meble…- zarumienił się po uszy.

– Nie ma sprawy, Krzysiu! Sami sobie te meble zrobimy! Jutro po śniadaniu naszkicuję projekt.

Idylla

Za parę groszy i butelkę wódki Krzysztof załatwił w tartaku dwa kubiki desek. Między egzaminami, jak biblijny Józef, mozolnie heblował, piłował, pasował, Ewa bejcowała, a umorusana jak nieboskie stworzenie Marynka raczkując w stercie wiórów bawiła się narzędziami z miną najszczęśliwszego dzieciaka pod słońcem.

Według projektu Ewy wyczarowali z tych desek pospinanych łańcuchami i parcianym sznurem niepowtarzalny wystrój ich nowego domu. Pojechali do Krosna, gdzie w sklepie przyzakładowym za kilka kartonów amerykańskich papierosów z Peweksu załatwili piękne szkła ozdobne produkowane wówczas jedynie na eksport. Amarantowe dzbany, szmaragdowe flasze, mlecznobiałe bukłaki, tęczowe wazony, alabastrowe misy i złociste kolby w połączeniu z surowym, bejcowanym drewnem kontrastującym z białymi ścianami stworzyły baśniowe wnętrze. Na krakowskiej tandecie Ewa wytargowała stare żelazko z duszą, porcelanowy młynek, trzy mosiężne moździerze i kutą miedzianą patelnię. Wszystko przyozdobiła warkoczami czosnku i gronami czerwonej cebuli tak, że w ich nowej kuchni aż się chciało siedzieć. Pomogli kumple Krzysztofa. Adaś, świeżo upieczony inżynier, przerobił na prąd antyczną naftową lampę, a studiujący jeszcze Jasiu w prezencie na parapetówkę przyniósł podprowadzony babci mahoniowy barometr.

I tak, w ponurym czasie, kiedy większość rodaków miała w swoich domach szpetne meblościanki ze Swarzędza oni własnymi rękami urządzili sobie baśniowe gniazdko, o którym wszyscy znajomi mówili, że z każdego kąta wyglądała miłość. Ten osobliwy klimat przyciągał przyjaciół, a ich ciepła przystań była wiecznie pełna życzliwych im ludzi.

Krzysztof nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy.

Ona tchnęła duszę w ten ich port, a on miał nareszcie własny dom rodzinny, o jakim marzył od dziecka, bo miał niecałe siedem lat, jak zabrakło ojca. Marynka zaś czując panującą w domu miłość była dzieckiem nad wyraz pogodnym i rozkosznym.

Adaś, który już pracował, wpadał wieczorami, a Jasiu spędzał z nimi przedpołudnia. Lubili u nich bywać, bo się u nich dobrze czuli, a także dlatego, że się obydwoje podkochiwali w Ewie. 

Krzysztof nie wierzył własnemu szczęściu. Marynka nie tylko mu nie zawadzała, lecz z każdym dniem czuł coraz mocniej, że się do niej przywiązuje jak do własnego dziecka. W czasie, gdy Ewa gotowała obiad chadzał z nią do parku, gdzie ją godzinami nosił na barana nucąc jej sprośne piosenki, jakie jeszcze niedawno śpiewał z kolegami na studenckich rajdach. Marynka te przyśpiewki uwielbiała i wieczorami choćby nie wiem jak zmęczony musiał jej zaśpiewać, bo inaczej nie chciała zasnąć.

Pewnego dnia wrócił z praktyki dyplomowej późno w nocy i ze zdumieniem stwierdził, że Marynka jeszcze nie śpi. Czekała na niego. A kiedy na jego widok zaszczebiotała radośnie wyciągając do niego rączki, patrząc w rozanielone i wielkie jak tależe niebieskie oczy zrozumiał, że pokochał to dziecko. Marynka wołała na niego Kifpof, na krok go nie odstępowała i widać było, że go ubóstwiała. A on cieszył się, jak miała apetyt, smucił, gdy gorączkowała. To on nauczył ją chodzić i jeść łyżką radując się z tych sukcesów bardziej, niż dyplomem magisterskim, który właśnie kończył.

A jak Marynka już spała, a w mieście pogasły światła siadali naprzeciw siebie przy kuchennym stole i patrząc sobie w oczy dziękowali Bogu, że mają wreszcie dom, o jakim bezwiednie od zawsze marzyli.

Byli ze sobą szczęśliwi mimo, iż żyli bardzo skromnie, bo Krzysztof jeszcze nie zarabiał, a Ewa musiała zrezygnować z pracy w modzie. I choć pieniądze zarobione w Stanach Zjednoczonych szybko się kończyły, śmiali się z tego nie bojąc się jutra.

Krzysztof Pasierbiewicz

CDN po 14-tym sierpnia

Poprzednie odcinki:

Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1

Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2

Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3

Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/656229,magia-namietnosci-odcinek-4

Odcinek 5 - http://salonowcy.salon24.pl/657287,magia-namietnosci-odcinek-5

Odcinek 6 - http://salonowcy.salon24.pl/658332,magia-namietnosci-odcinek-6

 

Zobacz galerię zdjęć:

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura