echo24 echo24
2621
BLOG

Magia namiętności – odcinek (5)

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 59

Strach

Mijały kolejne miesiące. Ewa przestała pisać, a Krzysztof, choć robił wszystko by o niej zapomnieć myślał o niej bezustannie. Nic go nie cieszyło. Świat bez Ewy wydawał mu się beznadziejny, szary i smutny.  Od czasu do czasu pisał listy do Danuty. Były to jednak suche i lapidarne relacje, gdyż nie potrafił się zdobyć na nic więcej. Pocieszał się, że życie z czasem rozwiąże te wszystkie zawikłane problemy. Najgorsza jednak była nie dająca spokoju świadomość, że zawiódł dwie kochające go dziewczyny. Ogarniał go jakiś dziwny, podświadomy lęk.

Ironia losu

Nadeszła wiosna 1969. Minęło już prawie dwa lata od jego przyjazdu do Chicago. Wreszcie zarobił na tyle, by oddać doktorowi Świrskiemu pieniądze za szpital, zwrócić dług zaciągnięty przez mamę w Polsce na jego bilet na Batorego, kupić wymarzony samochód i dokończyć przerwane studia.

Tuż przed wyjazdem Krzysztofa ze Stanów Antek dostał upragnioną zgodę na stały pobyt w USA. Niestety, po kilku dniach świeżo upieczonego Amerykanina wcielono do wojska i wysłano na front do Wietnamu, skąd wrócił po tygodniu w metalowej trumnie z małą dziurką w okolicy skroni.

Krzysztof żegnał Amerykę bez żalu, z uczuciem ulgi, że opuszcza kontynent, gdzie doznał tylu krzywd i upokorzeń. Za jego plecami John Lennon śpiewał swój protest song „ALL WE ARE SAYING IS GIVE PEACE A CHANCE!”

Wiózł ze sobą trochę pieniędzy i wyrwaną z notesu kartkę, na której stary lwowiak pracujący na sąsiedniej maszynie przepisał mu na pożegnanie słowa jakiegoś wiersza:

Piosenka – TANGO

Zahuczał huragan na morzu –

Na morzu w spieniałości fal…

Jak smutno żyć samotnemu –

Jak tęskno patrzyć jest w dal…

Pamiętasz tę upojną tangę –

Gdy na balu bawiliśmy się…

Tańczyłeś z Fajrandem –

Nie wiedziałeś że zdradzisz mię…

I odejdź jeśli masz żal –

Twoje ust lśni jak słoneczko –

Popłynie het z miłością w dal

Odpisał: Szawrowski Michel

Reemigracja

Wracał do Polski tym samym transatlantykiem, na którego pokładzie przeżył najszczęśliwsze w życiu chwile. Jednak tym razem ów statek wydawał się inny, obcy i ponury. Gdziekolwiek się ruszył wydawało mu się, że widzi Ewę. A to szła do jadalni, to znów mignęła mu wśród spacerowiczów na górnym pokładzie, innym razem siedziała przy barze, bądź kuliła się z zimna na ławce, gdzie się rozpoczęła ich szalona miłość. Czuł zapach jej perfum, a wieczorami do jego kajuty przychodziła. Uświadomił sobie, że ani na sekundę nie przestał jej kochać. Dobijała go nieznośna myśl, że zniszczył tę miłość.

„Batory” powoli się zbliżał do gdyńskiego portu. Jeszcze raz obszedł miejsca, gdzie zostało jego szczęście. Po raz drugi żegnał się z Ewą.

Dopadły go myśli o Danucie. Próbował analizować sytuację. Wiem, że nie kocham Danki, ale może będę przy niej bezpieczny? Może z czasem zapomnę o Ewie? 

Danuta mieszkała w przedwojennej willi na Woli Justowskiej, uchodzącej za „lepszą” dzielnicę Krakowa. Było to typowo krakowskie, mieszczańskie domostwo. Zakratowane okna i wciąż przysłonięte zasłony strzegące rodzinnych sekretów broniły dostępu światła. W wiecznym półmroku na ścianach majaczyły stare obrazy oprawione w bogato złocone ramy, kilimy, makatki, ryngrafy, dyplomy i pożółkłe zdjęcia rodowych antenatów. Na wypastowanych parkietach puszyły się perskie dywany. Po przepastnych salonach, jak upiór krążyła bezustannie gderająca babcia z irchową szmatką w dłoni przecierając z pietyzmem rozliczne złocenia, okucia, inkrustacje, forniry, kryształy i porcelanowe figurki. Przed telewizorem, na sfatygowanym fotelu przysypiał całymi dniami nestor zacnej rodziny, który się prawie nigdy nie odzywał. W domu panował od zarania dziejów bezwzględny matriarchat. Zarządzała matka, wzięty krakowski prawnik. Uzdolniona Danuta była oczkiem w głowie rodziny, któremu wieszczono co najmniej profesurę. Mniej utalentowaną siostrę ledwie dostrzegano. Ojciec, inżynier zarabiający mniej od żony traktowany był jak powietrze. Dlatego w domu bywał tylko na posiłkach większość czasu spędzając w garażu, gdzie godzinami rozkręcał i skręcał swojego ukochanego Wartburga. Sprawy rodzinne były poukładane na wiele lat naprzód. W trakcie rodzinnych spotkań mówiło się wyłącznie o intercyzach, spadkach, umowach, polisach, wekslach, lokatach i grobowcu na Cmentarzu Rakowickim. A wszystko podług zasady, potakiwać innym, broń Boże się nie wychylać i tyrać przez cały tydzień od rana do zmroku, by w niedzielę pójść całą rodziną na sumę do kościoła podziękować za tę śmiertelnie nudną egzystencję. I nie było mowy o jakimkolwiek ryzyku, bądź „czynach nierozważnych”. Miłość i ojczyzna owszem, ale jedynie w granicach rozsądku. Liczyło się tylko to, co racjonalne, co może przynieść pożytek i dochód.

Krzysztof nigdy nie darował Danucie, że się zapisała do ZMS–u. Wielokroć jej wymawiał, że tym samym wspiera gnębiącą naród komuszą sitwę, na co ona odpowiadała niezmiennie, że nic się przecież nie stanie jak się człowiek nieco nagnie dla kariery. I choć Krzysztof to zawsze wiedział odpychał od siebie myśl, że nigdy nie będzie szczęśliwy pośród takich ludzi.

Wychowywał się bowiem w kompletnie odmiennej tradycji. Odkąd sięgał pamięcią nie miał domu rodzinnego, gdyż już we wczesnym dzieciństwie zabito mu ojca za to, że zaryzykował i po wojnie ujawnił władzy ludowej swą akowską przeszłość. Po śmierci ojca, matka przywykła do wielkopańskiego życia nie umiała sobie znaleźć miejsca w stalinowskich czasach i całymi godzinami snuła opowieści o starych, dobrych czasach. Z tych opowiadań Krzysztof znał ojca jako gorącego patriotę i bohaterskiego żołnierza, człowieka o nienagannych manierach, a także niepoprawnego romantyka, który pokochał do grobowej deski jego piękną matkę mimo, iż pochodziła z mieszczańskiej rodziny. W opowieściach mamy roiło się od chwackich szwoleżerów, szarmanckich ułanów, szalonych rotmistrzów, oddanych ordynansów, walecznych żołnierzy, mitycznych pilotów walczących o Anglię, a wszystko w aureoli płomiennych romansów, okraszone pikantną intrygą i salonową plotką. Na tych opowieściach kształtowała się jego ułańska fantazja, a kindersztubę przejął od wracających a Angli lotników RAF–u bywających u nich w domu już po śmierci ojca. Największą pasją mamy były jednak konie, o czym mogła trajlować dniami i nocami. Krzysztof od dziecka wysłuchiwał, jak w pełnym galopie skakała przez karkołomne przeszkody i od dziecka się uczył, że prawdziwe szczęście nie jest możliwe bez szaleństwa. Życie od dziecka go nie pieściło, a ponurym wspomnieniem dzieciństwa było poczucie bezustannego zagrożenia, przyciszonych rozmów domowników, stale zasłoniętych okien, brutalnych nalotów ubecji, rewizji, branek taty na przesłuchania i szpicli, którzy byli wszędzie.

Wrócił do rozmyślań o Danucie. Tyle zawdzięczam tej dziewczynie i prawdę mówiąc, jakby nie ona, to kto wie, czy skończyłbym studia? Byłem beztroski, uwielbiałem się bawić, lubiłem leniuchować, żyłem bez planu i organicznie nie znosiłem systematyczności.  To ona pilnowała terminów moich egzaminów i zaliczeń, przypominała o sprawdzianach i kolokwiach. Nauczyła mnie robić konspekty, planować czas na naukę i wypoczynek. I choć nieraz byłem na nią wściekły, to gdyby nie ona, kto wie jakby to było z moimi studiami. Może więc powinienem z nią zostać?

Gdy ważył w myślach wszystkie za i przeciw ściągnęły go na ziemię dźwięki orkiestry wojskowej. Batory właśnie dobijał do gdyńskiego nabrzeża. Wsparty o burtę patrzył na kłębiących się w dole ludzi, wyczekujących powracających zza wody szczęśliwców. Tłum napierał na kordon milicjantów, broniących dostępu do trapu. W chwili, gdy stawiał stopę na ojczystej ziemi orkiestra zagrała hymn narodowy i ze zdumieniem poczuł, że mu wilgotnieją oczy.

I wtedy do jego uszu dobiegł przebijający się przez ryk syren pokładowych krzyk oszalałej ze szczęścia Danuty: – Krzysiu! Krzysiu! Krzysiu! Mój kochany! Najdroższy na świecie! Zobaczył, jak Danka jakimś cudem przedziera się przez szpaler milicjantów i pędzi ku niemu. Jak na zwolnionym filmie, biegła niczym antylopa zdając się nie dotykać ziemi, z włosami rozwianymi na wietrze, wyciągniętymi ku niemu rękami i twarzą rozpromienioną bezgranicznym szczęściem. Zawyły okrętowe syreny, więc nie słyszał jej głosu. I raptem zdał sobie sprawę, że biegnie ku niemu ktoś zupełnie obcy. Uświadomił sobie, że nie potrafi się zdobyć na okazanie radości. Ręce ciążyły mu jak ołów, zbyt ciężkie by ją przytulić. Pojął, że już nie kocha tej dziewczyny. – Krzysiu! Mój jedyny! Kochany! Jak dobrze, że jesteś! Boże! Jak ja na ciebie czekałam! Kochany mój! Kochany! Kochany! Nigdy, przenigdy cię już nigdzie nie puszczę! – krzyczała w amoku.

On stał, jak sparaliżowany, ona zaś była zbyt uszczęśliwiona, by to zauważyć.

Okrucieństwo

W wagonie restauracyjnym pociągu relacji Gdynia – Kraków siedzieli naprzeciw siebie przy stoliku nakrytym obrusem przypominającym brudną ścierkę. Kelner podał dwa wyschłe tatary z zakrzepłym żółtkiem.

Bił się z myślami, od czego ma zacząć rozmowę. Na szczęście pociąg wjechał na zwrotnicę i koła zazgrzytały niemiłosiernie, więc miał chwilę do namysłu. Gdy łoskot nieco przycichł, ciężko westchnął i zaczął: – Danusiu! Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego – udawał pochłoniętego rozgniataniem zeskorupiałego tatara niedomytym widelcem.

– No mówże wreszcie! Opowiadaj! – wpatrywała się w niego jak w tęczę. – Wiesz, jak płynąłem „Batorym”... – miesił zawzięcie tatara. – Co na Batorym? – spytała z niepokojem w głosie. Długo milczał, aż zebrał się w sobie i nie owijając w bawełnę opowiedział pokrótce o romansie z Ewą. Snując okrutną opowieść, nie miał śmiałości by spojrzeć jej w oczy, a ona z każdym jego słowem robiła się bledsza i coraz bardziej oklapła, jakby uchodziło z niej powietrze.  

Kiedy skończył, długo siedziała w milczeniu przygryzając posiniałe wargi. Aż, jak to ona, zawsze racjonalna i zrównoważona, z trudem łapiąc oddech zawyrokowała nieswoim głosem: – Teraz idź do przedziału! Ja zostanę tutaj! Na dworcu w Krakowie nie  zbliżaj się do mnie! Sięgnęła do torebki: – To są klucze do twojego mieszkania. Po śmierci twojej mamy nic tam nie ruszałam.

– Ale... – chciał coś powiedzieć, lecz wagonem raptownie szarpnęło i koła znów zazgrzytały z przeraźliwym piskiem.   

Wieczne odpoczywanie

Taszcząc wielką walizę drapał się na ostatnie piętro, skąd przed dwoma laty wyszedł z mamą. Gdy przekręcał klucz w zamku poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. W mieszkaniu panował półmrok, bo Danuta pozaciągała zasłony. Kiedy odsłonił okna pierwszym, co rzuciło mu się w oczy były porozrzucane na jego biurku notatki z wykładów.

Wszystko wygląda tak, jakbym stąd wyszedł przed chwilą, pomyślał. Uderzyła go nieznośnie martwa cisza. To niemożliwe, że mama umarła! Nie docierało do niego, że jej już nigdy nie zobaczy. Miał wrażenie, jakby gdzieś wyjechała i wróci za chwilę.

Wszedł do jej pokoju. Na krześle obok w pół otwartej szafy leżały trzy kapelusze. No tak! Cała mamuśka, jak zwykle nie wiedziała, który założyć – westchnął z głupia frant. Obrzucił wzrokiem pokój i spostrzegł na stole popielniczkę z niedopalonym giewontem bez filtra zatkniętym w srebrnej lufce, którą mama dostała od taty. I raptem dotarło do niego, że ona już nigdy tej lufki nie weźmie do ręki. Usiadł na odsuniętym od stołu krześle. Boże! – przestraszył się. Przecież to ona je odsunęła wychodząc w ostatnią drogę - ciarki przeszły mu po plecach. Otarł spocone czoło. Odrętwiały, długo jeszcze siedział wpatrzony w srebrną lufkę z wygrawerowanym napisem „Ukochanej Zosi w dniu imienin Minek”.  

Skulił się w sobie i wymamrotał pod nosem: A tak marzyłaś mamo bym, jak tata obronił inżynierski dyplom! 

Szamotanina

Obudził się późnym popołudniem. Rozejrzał się po mieszkaniu. Wciąż czuł obecność mamy. Długo siedział zmartwiały i niezdolny do płaczu.   

Muszę coś zjeść – pomyślał uświadamiając sobie, że od dwóch dni nic nie jadł. Zszedł do sklepu, kupił bochenek chleba, kostkę margaryny i kilka puszek byczków. Przez kilka dni nie wychodził z domu liżąc rany w samotności.

Aż w końcu chwycił za słuchawkę i wykręcił numer przyjaciela ze studiów. – Halo! – odezwał się męski głos z trudem przedzierający się przez tumult rozwrzeszczanych dzieciaków. – Cześć Adaś. Wróciłem – zakomunikował sucho. – No! Wreszcie! – ucieszył się kumpel – przykro mi z powodu twojej mamy – zaczął, ale Krzysztof przerwał mu w pół słowa: – Mam propozycję nie do odrzucenia! Możesz wpaść wieczorem? – No pewnie – odparł ochoczo kolega.

Przywitali się bardzo serdecznie. – No jak ci tam było w tej Ameryce? – pytał niecierpliwie Adaś. – Szybko, opowiadaj! Adam wiedział, co nieco o przygodach swego przyjaciela z listów, lecz nie znał szczegółów. – A co z tą modelką, o której pisałeś? – dopytywał się niecierpliwie. – Miała na imię Ewa, o ile pamiętam. – Opowiem ci innym razem, bo to długa historia – wykręcił się Krzysztof. – Chcę ci tylko powiedzieć, że definitywnie zamykam dotychczasowy etap w moim życiu, bo za dużo nieszczęść na raz się na mnie zwaliło. Muszę zapomnieć o mamie i o tej modelce. – No, a co z tą propozycją nie do odrzucenia? – dopytywał Adaś. – O tym, jak mnie los sponiewierał w tych pieprzonych Stanach, opowiem ci innym razem. Teraz muszę odreagować. – Słusznie! – przyklasnął kolega. – No to słuchaj uważnie – zaczął Krzysztof. – Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, żeby się rozerwać! – No pewnie! – potakiwał ochoczo Adaś. – Będziesz mi musiał trochę pomóc – spojrzał pytająco na kolegę. – No to jak, wchodzisz do gry? – No jasne, że wchodzę! – odparł Adam z entuzjazmem. – Super! No to zaczynamy! – A kiedy? – Od jutra. Już  obmyśliłem program. – Jaki program? 

No to posłuchaj! – Od jutra zaczynam nowe życie. Najpierw opróżnimy mieszkanie, tak żeby zostały tylko gołe ściany. Muszę zapomnieć o matce, rozumiesz? – Potem zrobimy generalny remont. Kapujesz? – Będziemy mieć chatę! – Super! – zapiszczał z radości Adaś. – Mam trochę dolarów, a za tydzień odbieram na cle w Rzepinie nowego garbusa. Ty mi pomożesz w remoncie, a ja załatwię z Peweksu najmodniejsze ciuchy, amerykańskie papierosy i dobre trunki. Adasiowi oczy się zaświeciły. – No jak? Podoba ci się mój plan? – spytał Krzysztof. – Też pytanie! - Adaś pochodził spod Krakowa i przez całe studia, które właśnie kończył mieszkał kątem u brata w zagraconym mieszkaniu pełnym wiecznie rozwrzeszczanych dzieci. Więc nie dziwota, że propozycja Krzysztofa ucieszyła go bardziej, niż wygrana na loterii.

W niecały miesiąc wyremontowali i urządzili na nowo mieszkanie, a przed domem stał ganc nowy, pachnący fabryką czerwony volkswagen z silnikiem 1600, jeden z pierwszych garbusów w Krakowie. W czasach, kiedy większość Polaków gnieździła się w obskurnych blokach z wielkiej płyty jeżdżąc zatłoczonymi tramwajami o świcie do pracy w szaroburych ciuchach, by tyrać przez cały tydzień, żeby sobie w sobotę kupić flaszkę czystej, - dwóch młodych przystojniaków z odpicowanym mieszkaniem, odstrzelonych w zagraniczne ciuchy, buszujących po mieście zachodnim wozem miało bezgraniczne wzięcie.

Buszowali  w miasteczku studenckim i krakowskich Jaszczurach, gdzie już samo podjechanie czerwonym garbusem pod ten klub „studencki” było gwarancją sukcesu. Mogli więc przebierać jak w ulęgałkach. Adaś był przeszczęśliwy i czuł się w tym hulaszczym świecie jak ryba w wodzie. Krzysztof wręcz odwrotnie. Choć zawsze uwielbiał się bawić, nic go nie cieszyło, gdyż we wszystkich tych pannach nadaremnie szukał swojej ukochanej Ewy.

Oczarowanie

W Krakowskiej Szkole Teatralnej odbywał się bal młodego aktora, nazywany pod Wawelem fuksówką. Krzysztof przyszedł bez Adasia, który musiał przysiąść nad dyplomem. Na tych prestiżowych imprezach pokazywały się tradycyjnie najpiękniejsze dziewczyny Krakowa, Warszawy i Łodzi Na fuksówkach bawił się kwiat rozrywkowych elit PRL-u, swoisty konglomerat gwiazd teatru, filmu, świata nauki, nestorów sztuk pięknych oraz przeróżnego autoramentu niebieskich ptaków, a wszystko to żyło w jakiejś zadziwiającej symbiozie ludzi z nazwiskami, fantazją pieniędzmi, których na przekór szpetocie komuny łączyło luzackie poczucie humoru, polot, fantazja i upodobanie wolności i znamienny dla tamtej epoki stan sielskiej i bezkarnej beztroski ludzi szczęśliwych chwilą i niemających nic do stracenia szczęśliwców nie bojących się jutra.

W tłumie balowników wyróżniała się piękna, wysoka, długonoga, kędzierzawa blondynka. Gdzie ja tę dziewczynę widziałem?, zastanawiał się. Zauważył, że musiała być znaną osobą, gdyż otaczał ją tłum adoratorów i znanych artystów scen krakowskich. – O Kurczę! Już wiem! Ona przecież grała w Jowicie, tę zakochaną na zabój sportsmenkę, co przez cały film latała za Olbrychskim, chora z zazdrości o Basię Kwiatkowską. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Ależ to śliczne stworzenie, - rozmarzył się, lecz szybko powrócił z obłoków na ziemię. Mimo to ukradkiem wodził wzrokiem za piękną blondynką. Nie miał jednak śmiałości, by ją poprosić do tańca.

Już pod koniec balu, gdy się docisnął do baru otoczonego chmarą rozbawionych ludzi, ktoś z tyłu ujął go delikatnie za łokieć. – Czy możesz mi zamówić coś chłodnego do picia? – usłyszał za sobą głos zapamiętany z filmu. Jezu! To ona!, oblał się zimnym potem. Jak nieco ochłonął, wydukał: – Polo–cocktę, czy cytrynadę? – Cokolwiek, byle było mokre! – odkrzyknęła zdyszana od tańca.

Jak się w końcu doczekał na szklankę ciepłego ulepku, blondynki już nie było. Gdy stał bezradnie się rozglądając dobiegł go ponownie znajomy z filmu głos: – A, jesteś! Bardzo dziękuję, już zwracam pieniądze – szczebiotała, przegrzebując torebkę. – Zatańczymy? – spytał nieśmiało. – Chętnie! Uwielbiam tańczyć! – odpowiedziała. – Mam na imię Hanka! – rzuciła przez ramię, gdy biegli na parkiet. Ewa Demarczyk śpiewało Grande Valse Brillante:

Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca
Panną, madonną, legendą tych lat
Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca
Świat, co w ramiona ci wpadł
Wylękniony bluźnierca przytulałeś do serca
W utajeniu kwitnące te dwie
Unoszone gorąco, unisono dyszące
Jak ja cała, w domysłach i mgle...
I tych dwoje nad dwiema, co też są, lecz ich nie ma
Bo rzęsami zakryte, wnet zakryte, i w dół
Jakby tam właśnie były i błękitem pieściły
Jedno tę, drugie tę, pół na pół.

Wszystko w koło zaczęło wirować. Tańczyła leciuteńko, na paluszkach, jakby nie dotykając ziemi. Poczuł na policzku jej gorący oddech. Pierwszy raz odkąd poznał Ewę, coś drgnęło mu w sercu.

Romans z Hanką  był przeuroczą, młodzieńczą przygodą. Nie zapraszał jej jednak do siebie do domu. Nie chciał popsuć niewinnej rapsodii. Z czasem wyznała mu w chwili szczerości, że się podkochuje od dawna w pewnym żonatym aktorze, a on się odwzajemnił opowieścią o Ewie. I połączyły ich te troski. Chodzili razem do teatru, do kina, na koncerty. Często wpadał do niej na próby, gdzie poznał cały rocznik „pięknych dwudziestoletnich” przyszłych artystów teatralnych scen krakowsko warszawskich. Na weekendy wyjeżdżali w Tatry, które uwielbiali. Było im z tym dobrze i nie chcieli więcej.

Odrodzenie

Minął rok, jak wrócił ze Stanów. W swoim krakowskim mieszkaniu siedział obłożony książkami. Wkuwał do egzaminu, bo wrócił na studia i musiał dużo nadrabiać. Zadzwonił telefon. – Krzysiu!, mój niezawodny kamracie! – przymilała się Hanka. – Jestem u mamy w Warszawie. Dopadło mnie jakieś straszne przeziębienie, a muszę wrócić do Krakowa na próbę, bo przygotowujemy dyplomowy spektakl. Nie przyjechałbyś po mnie? Nie odmawiaj! Proszę! Wiem, że ci się nie chce, ale fatalnie się czuję i aż boję się pomyśleć o zatłoczonym pociągu. – No dobrze – zgodził się jękliwie. – Jutro po ciebie przyjadę. Nie znam dobrze Warszawy, więc o siedemnastej będę na ciebie czekał przy wejściu do Pałacu Kultury.

W brzasku kwietniowego poranka mknął w kierunku stolicy prawie pustą szosą.  – Zajadę trochę wcześniej, to sobie pochodzę po Warszawie – rozmyślał pogwizdując beztrosko. Lecz kiedy mijał Kielce, dotarło do niego, że coraz intensywniej myśli o Ewie. A jak dojeżdżał do przedmieść Warszawy, zaczęło się z nim dziać coś dziwnego. Powróciło wspomnienie szczecią na Batorym i owa niecierpliwa tęsknota, kiedy nie mógł się bez niej obyć nawet kilku minut. Znów poczuł zapach jej perfum  i wszystko wróciło na nowo. Nie namyślając się długo, zatrzymał samochód przy pierwszej napotkanej budce telefonicznej. O dziwo pamiętał numer, który mu podała Ewa na Batorym.

– Halo? – usłyszał w słuchawce głos Ewy. – To ja, Ewuniu! Jestem w Warszawie i chciałbym się z tobą zobaczyć – prosił, usiłując ukryć drżenie głosu. W słuchawce zapadła cisza, a po dłuższej chwili, Ewa odparła zmienionym głosem: – Nie Krzysiu, po tym, co zrobiłeś… przykro mi, ale zbyt dużo mnie kosztowało, by stanąć na nogi! W końcu jakoś poukładałam sobie życie. Nie chcę cię więcej widzieć! To sprawa skończona! – Ewuniu! Błagam! – krzyczał do słuchawki. – Musisz się ze mną zobaczyć! Musisz!!! Nie rozumiesz tego?! Odkąd cię pierwszy raz na Batorym zobaczyłem ani przez sekundę nie przestałem cię kochać!!! – wrzeszczał do słuchawki coraz głośniej. – Nie Krzysiu! Proszę! Wracaj do Krakowa! – nalegała. – Ewa! Ja nie żartuję! Ja nie wyjadę z Warszawy, póki cię nie zobaczę! Naprawdę!  – A gdzie jesteś? – spytała, zdawszy sobie sprawę, że jest faktycznie gotowy na wszystko. – Czekaj, niech popatrzę! – rozejrzał się. – Już widzę! W Jankach, w budce telefonicznej koło drogowskazu z napisem „Lotnisko”. – No dobrze! Nie ruszaj się stamtąd! Będę za pół godziny! – poddała się Ewa. – Kocham cię! – wrzasnął. – Wiesz, przyjechałem czerwonym garbusem, łatwo go rozpoznasz! – dorzucił.

Jak troszkę ochłonął, stuknął się dłonią w czoło. Ale ze mnie kretyn! Nawet nie zapytałem, jak ona tu dojedzie? Po kilkudziesięciu minutach, gdy siedząc za kierownicą gryzł z nerwów paznokcie zobaczył, że z przeciwka nadjeżdża jakaś czarna limuzyna. Gdy się przyjrzał bliżej, rozpoznał najnowszy model mercedesa klasy biznesowej, który zwolnił, zamrugał światłami i zatrzymał się po drugiej stronie jezdni.

Czyżby to była Ewa?, zmieszał się na myśl o swoim garbusie. Mercedes dyskretnie zatrąbił. To chyba jednak ona!, ucieszył się wysiadając z samochodu. Gdy podszedł bliżej, dojrzał, że za kierownicą siedzi jego ukochana Ewa. Nie wysiadając z wozu, uchyliła prawe drzwi. Onieśmielony, zapadł się w skórzany fotel. Ewa siedziała milcząco patrząc tępo przed siebie. Jak zawsze szykownie ubrana, w zielonym płaszczyku z gustownie dobranym szalem spiętym malachitową broszą.

– Ewuniu! – dotknął delikatnie jej dłoni. Nadal patrzyła bez słowa przed siebie, a po policzkach spłynęły z jej oczu wielkie jak grochy łzy. – Nic nie mów, Krzysiu! – wykrztusiła w końcu przez ściśnięte gardło. – Jestem bardzo szczęśliwa, że cię znowu widzę! – wyszeptała, pociągając nosem. Ale teraz proszę, wracaj do Krakowa. Tak dużo chcę ci powiedzieć, że nic ci nie powiem. Muszę już jechać. Do widzenia, kochany!

Siedząc w swoim garbusie zobaczył w lusterku, jak Ewa zawraca, a kiedy się z nim zrównała, zwolniła na chwilę, spojrzała w jego stronę, przez moment się zawahała, po czym zadarła głowę i z piskiem opon ruszyła w kierunku Warszawy.

Oszołomiony, długo jeszcze wpatrywał się w pustą szosę. Jak trochę oprzytomniał, podreptał do budki telefonicznej, wyjął z kieszeni zmiętą kartkę z numerem telefonu i zadzwonił do Hanki. – Jestem już na miejscu – zakomunikował. – Będę za pół godziny pod Pałacem Kultury.

W drodze do Krakowa milczeli oboje. W końcu Hanka spytała: – Widziałeś się z Ewą? Prawda? – Wiesz przecież – nie próbował kłamać. Spojrzała na niego czule uśmiechając się przez łzy: – Wiesz, fajnie nam było, Krzysiu! Nigdy cię nie zapomnę! Lecz nie dzwoń już do mnie!

Pokusa

Nazajutrz zbudził się o świcie. Jezu! Widziałem się z Ewą! – aż go rozpierało ze szczęścia. A może mi się to tylko przyśniło?

- Muszę do niej natychmiast napisać! Wygrzebał z szuflady starą papeterię, nabazgrał kilka zdań, ale nie potrafił przelać na papier tego, co się kotłowało w jego głowie. W końcu zmiął zapisaną kartkę i rzucił za siebie ze złością. Nie, list to głupi pomysł. Nie wytrzymam tego czekania na odpowiedź. Muszę do niej natychmiast zadzwonić.

Spojrzał na zegarek. Było za wcześnie na telefon. Łażąc po pokoju, jak lew w klatce doczekał do ósmej. - Niech się dzieje, co chce!, pomyślał. Złapał za słuchawkę i wybrał numer zamiejscowej. Jak zwykle zajęte! - wściekał się ogarnięty bezsilną złością. Gdy mu się za którymś razem udało dodzwonić spytał siląc się uprzejmość: – Dzień dobry pani! Chciałbym zamówić Warszawę! Długo będę czekał? – Do czterech godzin! – padła bezduszna odpowiedź znudzonej panienki. – Jak panu zależy na czasie, to może pan zamówić pilną – zaproponowała – lecz nie gwarantuję, że połączę szybciej. – Ale ja muszę rozmawiać natychmiast! Bardzo panią proszę! – błagał operatorkę. – To niech pan zamówi błyskawiczną, ale to kosztuje pięciokrotnie drożej – przestrzegła. – Niech będzie błyskawiczna, tylko niech się pani postara! – prosił, ukrywając wściekłość.

Telefon milczał jak zaklęty, a każdy kwadrans zdawał się wiecznością. Po godzinie ze sporym okładem odezwał się wreszcie upragniony dzwonek: – Łączę błyskawiczną – informowała rozbrajająco panna z zamiejscowej. – Bardzo pani miła!...  Halo! Halo! Halo! - pytała Ewa, a znudzona telefonistka informowała: - Pani się nie denerwuje! Łącze rozmowę z Krakowem. – To ja, Ewuniu! Możesz ze mną chwilę porozmawiać?  – No, mogę – odparła po chwili milczenia. – Andrzej ma ważne spotkanie w instytucie i wyszedł wcześniej do pracy. Kieruje dużym zespołem i wróci dopiero wieczorem. – Ewa! Tylko nie odkładaj słuchawki! – błagał. Wiem, że możesz mnie wziąć za szajbusa, ale ja się muszę z tobą natychmiast zobaczyć! Wczoraj chciałem ci tyle powiedzieć, że mnie kompletnie zatkało. – To tak jak mnie Krzysiu... – ugryzła się w język i wyczuł, że się waha, czy kontynuować rozmowę. – Musimy pogadać! O nas! Natychmiast! – naciskał. – Co ty? Gdzie? Kiedy? – pytała przestraszona jego dziką gwałtownością. – Zaraz! – uciął krótko. – Ale gdzie? – spytała drżącym głosem. – Gdziekolwiek, byle szybciej! – ponaglał. – Ale jakim cudem? – słysząc jej przyśpieszony oddech wyczuł, że Ewa mięknie. – Masz samochód? – spytał. – No mam, ale… – Zobaczmy się w południe! – nie dał jej skończyć.  Gdziekolwiek, w pół drogi pomiędzy Krakowem a Warszawą! Jest kwadrans po dziewiątej. Do wieczora jeszcze dużo czasu!

– Wariat z ciebie, Krzysiu, lecz za to cię właśnie kocham! – krzyknęła, a on wyczuł, że tamy pękają. – Już wiem! – zapiszczała radośnie. Spotkajmy się w Kazimierzu nad Wisłą, na rynku przy studni! Zaraz biegnę do garażu! Do zobaczenia kochany! O dwunastej! Pod studnią! Do zobaczenia! – odkrzyknął, oszalały ze szczęścia.

Krzysztof Pasierbiewicz

CDN w następnym odcinku.

Poprzednie odcinki:

Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1

Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2

Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3

Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/656229,magia-namietnosci-odcinek-4

 

Zobacz galerię zdjęć:

Hanka
Hanka Ewa Studnia na rynku w Kazimierzu nad Wisłą Reżyser "Jowity" Jakub Morgenstern na promocji "Magii namiętności" w Hotelu SPA "Dom Zdrojowy" w Jastarni Ewa Wiśniewska przeczytała wybrane fragmenty "Magii namiętności" Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" Pan Jarosław Kaczyński też przeczytał "Magię namiętności", o czym wspomniał w przesłanym mi liście.
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura