Okładka książki poszukiwanej bezskutecznie przez "salon" podwawelskiego Krakówka.
Okładka książki poszukiwanej bezskutecznie przez "salon" podwawelskiego Krakówka.
echo24 echo24
1583
BLOG

Ot, taki sobie żarcik z podwawelskiego Krakówka

echo24 echo24 Kultura Obserwuj notkę 30

Przed pięcioma laty celem zamieszania kijem w zarastającym rzęsą samouwielbienia krakowskim bagienku wymyśliliśmy „dla jaj” przy małej wódeczce, że mój serdeczny kumpel krakowski pisarz Roman Wysogląd napisze recenzję mojej książki pt. „Wielkie nic, czyli zagubiona tożsamość”, której nigdy nie napisałem. Ramówkę recenzji ustaliliśmy po trzeciej kolejce, a po piątej pięćdziesiątce mieliśmy już gotowy projekt okładki. Oto fragmenty tej przyznaję podstępnej recenzji, która ukazała się na łamach prestiżowego Magazynu Sztuki "SztukPuk":

http://sztukpuk.art.pl/assets/recenzje/forum/wysoglod_bywam_31.html


Nareszcie! Nowa powieść Krzysztofa Pasierbiewicza

Dla każdego, kto chociaż trochę interesuje się literaturą, co w dzisiejszym, skretyniałym świecie staje się rzadkością, było więcej niż pewne, iż pan Krzysztof Pasierbiewicz nie poprzestanie na barwnym opisywaniu wybranych zdarzeń ze swojego (i nie tylko) życia ("Epopeja Helskiej Balangi", "Podaj hasło"). Więcej, że jak na prawdziwego mężczyznę przystało, spróbuje się zmierzyć z wyzwaniem znacznie dostojniejszym, czyli czystą prozą.

Od urokliwego bankietu w Piwnicy pod Baranami promującego bezwstydną spowiedź autora, z co pikantniejszych grzeszków birbanckiego życia (odważnie wyjawioną w dziele pod tytułem "Podaj hasło") nie minęło więcej jak siedem miesięcy, gdy na przełomie roku narodziła się powieść pod znamiennym tytułem "Wielkie nic, czyli zagubiona toż-samość".

Na ponad trzystu stronach dostajemy wspaniały, niemal renesansowy opis krakowskich klimatów drugiej połowy dwudziestego wieku. Fascynujące są strony, na których autor bawiąc się językiem, w sposób ujmująco zabawny wprowadza nas w świat starych krakowskich domów i kultowych miejsc spotkań lokalnej socjety, skażonych znamiennym krakauerskim piętnem, poczynając od Franca Józefa, poprzez Karola Wojtyłę, na Skrzyneckim kończąc.

Okres ostatniej transformacji, to w powieści Krzysztofa wymowne studium postaw i zachowań ewoluujących (nie zawsze w dobrą stronę) krakowskich artystów, naukowców, nowofalowych biznesmenów i bardziej lub mniej upierdliwych nieudaczników, którymi schyłek wieku wybrukował koślawe chodniki podwawelskiego grajdołka.

Krzysztof nie byłby sobą, gdyby w pozornie prostą i pogodną akcję nie wplótł okazowych postaci naszych nowych czasów, czyli mówiąc jaśniej mentalnie nowobogackich, nadętych kretynów poprzebieranych w garnitury od Armaniego, z cygarami w zębach, którzy aromatu Cohiby nie odróżniają od swądu skisłego ogórka. Nie oszczędził też osobników z poważnym cenzusem naukowym. Lwią część swojej powieści autor poświęca postępującej erozji morale i wrażliwości politycznie poprawnych kameleonów, którzy niegdyś zdawali się dawać asumpt by nas tytułowano dumnie Krakowianami.

W powieści Krzysztofa, zbyt szybko odchodzący w przeszłość autentyczny Kraków, który jeszcze nie tak dawno był na wyciągnięcie ręki (a może nam się tak tylko wydawało), odkąd nadeszło Nowe, mizdrzy się do niego w chocholim tańcu pawi z przyjezdnymi, gubiąc nieuchronnie swoją szczytną tożsamość. Tożsamość miasta, gdzie nigdy nie było nudy, choć życie toczyło się wolno, jak stara dorożka (…)

Tematów damsko - męskich zawartych w powieści nie będę omawiał, bo coś musi zostać nienazwane. Coś, co w zamyśle autora jest jedynie pikantną przyprawą romantycznego opisu magicznego miasta nawiedzonego z nagła pandemią wyścigu szczurów, kiedy "człowiek zapomniał, że pośpiech poniża.

Ale mimo wszystko chce się żyć, szczególnie po przeczytaniu powieści Krzysztofa.
Naturalnie pan Pasierbiewicz nie będzie miał łatwego życia (a kiedy miał?), gdy wyleniałe hieny starego Krakowa i młode jamochłony wykarmione na serialach rzucą się na niego by go rozerwać na strzępy za to, iż się ośmielił drasnąć nietykalny dotąd mit galicyjskiego Krakówka.

Na szczęście prawdziwa sztuka broni się sama, co w przypadku powieści "Wielkie nic, czyli zagubiona tożsamość" rozumie się samo przez się. Gdyby Pasierbiewicz tej książki nie napisał, to i tak by istniała, ponieważ wszystko, o czym pisze jest w nas, niestety, na zawsze.

Krzysztof Pasierbiewicz
Wielkie nic, czyli zagubiona tożsamość.
Wydawnictwo XYZ,
Okładka - Zbigniew Prokop
Kraków 2009.

Roman Wysogląd…”, koniec cytatu

Po ukazaniu się tej recenzji, na salonach podwawelskiego Krakówka zawrzało, a panie sprzedawczynie krakowskich księgarń opowiadały mi, że o tę nigdy nie wydaną książkę przez wiele tygodni bezskutecznie dopytywała się z rumieńcami na policzkach przebogata menażeria zaaferowanych pań profesorowych, ministrowych, mecenasowych, doktorowych, prezesowych et consortes, a jeden z profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, to po trzy razy dziennie przyłaził. Zaś ponoć nieposkromioną i nad wyraz upierdliwą chęcią poznawczą wykazywały się także aspirujące do elity kurzomózgie flamy nowofalowych podwawelskich biznesmenów.

Jak sami Państwo widzicie wcale nie trzeba pisać, by się stać poszukiwanym autorem.

Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)

 Post Scriptum

Ale mam dla państwa w zanadrzu jeszcze jedną literacką ciekawostkę. Otóż Roman Wysogląd właśnie wydał, tym razem naprawdę, swoją nową książkę pt. „Poczet potworów krakowskich”, w której w dowcipnej, anegdotycznej formule zamieścił bogato ilustrowane charakterystyki legendarnych postaci krakowskiej bohemy, a także miejsc, gdzie się ta egzotyczna elita spotykała.  

Szumna promocja tej niezwykłej książki odbędzie w dniu 29 września 2014 r. o godz. 18:00 w Klubie Dziennikarzy pod Gruszką w Krakowie, ul. Szczepańska 1. Z tego, co wiem pół Krakowa się wybiera, a wstęp będzie za zaproszeniami, o które niekiedy bezskutecznie zabiegają nieprzebrane tłumy chętnych. A w czasie promocji przewidziano wiele szokujących niespodzianek, ale nie puszczę pary z gęby nawet na torturach. Póki co tylko krótki anons:

Czytaj wiecej: http://www.wiadomosci24.pl/artykul/dyskretny_urok_potworow_krakowa_o_ksiazce_pelnej_anegdot_312347.html


Oj! Będzie się działo! Obawiam się nawet, że może być kilka zawałów serca. Bo mój serdeczny Kolega chyba jeszcze nie wie, co oznacza niezamieszczenie w napisanej książce „potwora”, który w jego jakże niepoprawnie błędnym mniemaniu do takiego zaszczytu pretenduje.

Bo znając na wylot Krakówek wiem, że nazajutrz po promocji Wielce Szanowny Autor będzie musiał stawić czoła rozjuszonym zawistnikom w jego książce niewymienionym, a także wziąć na dekę ich jadowite kawiarniane szyderstwa, że Wysogląd to łachudra, grafoman i zboczeniec pożerający niemowlęta na śniadanie.

Lecz nic to Drogi Romanie! Będziemy się z tego śmiać przy każdej następnej kolejce. W restauracji krakowskiego Klubu Dziennikarzy Pod Gruszką oczywiście.  

Na koniec przypomnę tekst mojej zadedykowanej starannie oddestylowanej czołówce niestrudzonych wagantów Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa notki pt. „ZEMSTA”, cytuję:

W szaroburym czasie peerelu

w Krakowie, jak już nigdy potem kwitło życie bynajmniej nie szare,

a serce miasta tętniło w „świątyniach opatrzności losu”

Grandzie, Francuzie, Kaprysie, Cyganerii, Warszawiance...

gdzie przy ciepłej wódeczce i zeschłym tatarze

w kreślonym znakiem czasu desperackim tańcu pawi

pląsał kwiat królewskiego grodu,

niebojących się jutra, ludzi szczęśliwych chwilą. 

 

W tych niezapomnianych spelunkach, już nad ranem,

zbierała się śmietanka krakowskich wagantów

ściekających z nigdy nie policzonych balów, rautów, bankietów, biesiad i popijaw

by przy nieczynnej kuchni i dogasających rytmach pucio pucio

dorżnąć się w eleganckim towarzystwie

mających sobie coś do powiedzenia ludzi z nazwiskami, fantazją, pieniędzmi,

pod okiem czujnych ubeków, którzy byli wszędzie.

 

W tych kultowych miejscach

redaktorzy gazet i znani aktorzy dzielili stoliki z panią bufetową,

i wszyscy byli "szczęśliwi", choć nie było tlenu.

 

O świcie, jak już zamknięto bar Klubu pod Gruszką i SPATiF

 i za Boga nie było gdzie się czegokolwiek napić,

starannie oddestylowana czołówka

pielgrzymowała do całodobowo gościnnej restauracji „Dworcowa”,

by strzelić strzemiennego, nim robotnicy wstaną.

 

A gdy już wschodziło słoneczko,

pustymi ulicami, po których błąkało się echo wleczonych kontenerów z mlekiem,

sponiewierani twórczo birbanci wracali do domu podkradając kapslowane flaszki.

 

Dzisiaj zaś, gdy nas Pan Bóg „pokarał wolnością”

a w mieście proszą się o gości setki bajeranckich restauracji, barów i dyskotek,

moja dorastająca córka biadoli, że wszędzie jest drętwo.

 

Ot, przewrotna zemsta makiawelicznej komuny.

 

Zaś przed paroma dniami w notce pt. "Kraków, moja miłość" tak pisałem:

"Piękny dzień się dzisiaj zbudził, więc sobie pomyślałem, że się przejdę o poranku na Wawel.

Na wapienne wzgórze pałacowe podchodziłem od strony Podzamcza. Kościuszko już zrobił swój codzienny konny obchód. Stary Zygmunt cierpliwie czekał, jak zawsze gotowy by obwieścić światu coś ważnego dla Polaków.  

Wstąpiłem na chwilę do Katedry, gdzie za każdą wizytą w tym kultowym miejscu uświadamiam sobie, że tu właśnie bije serce Polski! Z każdej kaplicznej nawy wyzierała nasza pogmatwana historia.  

Jak zawsze, pierwsze kroki skierowałem do alabastrowego sarkofagu św. Królowej Jadwigi, gdzie mnie pierwszy raz przyprowadziła za rękę Mama, jak tylko nauczyłem się chodzić. Nieskończenie piękna spała z jej ulubionym pieskiem u stóp, który też jeszcze drzemał. Wpadające skosem do wnętrza promienie porannego słońca nie sięgnęły jeszcze królewskiej poduszki, lecz zdążyły już rozświetlić gablotę z królewskimi insygniami. Było przenikliwie cicho, jak w chwili gdy kapłan unosi hostię w czasie Podniesienia. I raptem zapomniałem na chwilę o dręczących nas problemach, gdyż poczułem, że tutaj w Katedrze jestem w moim polskim domu, spokojnym, pięknie urządzonym i bezpiecznym. Zawsze tu przychodziłem, jak mi było ciężko.  

Z wawelskiego wzgórza długo patrzyłem na meandrującą w dole Wisłę, majaczące na horyzoncie kopce Piłsudskiego i Kościuszki, wieże Panteonu na Skałce i krzyż Kościoła im. św. Stanisława Kostki na Dębnikach, gdzie jako miejscowy andrus szedłem do pierwszej komunii, a kilka lat później bierzmował mnie kardynał Wojtyła, a mnie nawet do głowy nie przyszło, że to Święty.

Wracałem Kanoniczą. Zaczarowaną wąską uliczką wybrukowaną kocimi łbami, gdzie wciąż słychać gwar średniowiecznego miasta. Po drodze pogadałem sobie z renesansowo barokowymi kamieniczkami. Ależ to plotkary! Wiedzą zołzy o Krakowie więcej niż opasłe historyczne księgi, bo to w ich murach przecież rezydowali nie zawsze dyskretni spowiednicy królewskiego dworu.  

Skręciłem na chwilkę w Senacką, bo tam przed półwieczem w głębokiej niszy bramy dawnego zajazdu po raz pierwszy w życiu skosztowałem, jak rozkosznie smakują dziewczęce usta.

Do rynku wróciłem Traktem Królewskim, gdzie każdy kamień wie o Polsce więcej niż najmądrzejsi uczeni. Zbliżało się południe. Sukiennice już kąpały się w słońcu, Kościół Mariacki odpoczywał jeszcze w cieniu, a opodal pomnika Mickiewicza krakowskie kwiaciarki tkały już swe bajecznie kolorowe arrasy.  

Opodal Ratusza przycupnąłem przy stoliku pana Piotra, który u wejścia do ażurowo przeszklonej kawiarenki Vis-à-Vis spoziera codziennie znad niedopitej filiżanki, kto dziś przyszedł na rynek żeby nieśpiesznie pogadać o niczym, co jeszcze się zdarza tylko pod Wawelem, gdzie czas płynie tak wolno, iż wszechobecny wyścig szczurów omija to „wybrane miasto”.

W drodze do domu posiedziałem jeszcze chwilę na tonących w zieleni Plantach zasłuchany w czarowną melodię letniej symfonii szczęśliwego miasta.  

Wokół pogruchiwały gołębie bijące się o zgubiony przez jakieś dziecko kawałeczek precla.

Boże! Jak ja kocham to Miasto!...".

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura